"Maszerujcie z prędkością co najmniej 5 km/h, dopóki nie zostanie tylko jeden" - to zdanie wypowiada Major na starcie Wielkiego Marszu. Zwycięzca może być tylko jeden i to on przeżyje z grupy kilkudziesięciu chłopaków, którzy rozpoczną morderczy wyścig z czasem, z kilometrami, z innymi, z samym sobą... Dystopijna przyszłość USA, którą Stephen King zmiótł czytelników, wchodzi, a raczej wmaszerowuje do kin.


Konsekwentnie stawiać nogę za nogą na popękanym asfalcie - "Wielki marsz" to krwawa i ponura wizja najbliższej przyszłości Stanów Zjednoczonych.
Jedno życzenie, bogactwo i trauma
50 młodych osób, w praktyce nie starszych niż 18 lat, zostaje wylosowanych, by wyruszyć ze startu w wyścig bez mety. Koniec wyznaczy dla siebie ostatni uczestnik, który zostanie ogłoszony zwycięzcą po śmierci 49 pozostałych (w filmie zmniejszono liczbę uczestników marszu w porównaniu do książki. Ten zabieg jednak pozwala im odegrać swoją rolę, bo obecność każdego z nich jest ważna dla historii głównego bohatera).
Zasady egzekwowane przez ekipę krzykliwego i nikczemnego Majora, którego można określić jako sędziego-egzekutora wyścigu, są proste:
- usiądziesz, by odpocząć - giniesz,
 - zboczysz z trasy - giniesz
 - zwolnisz poniżej 5 km/h (bez względu na przyczynę) - dostajesz ostrzeżenie,
 - cztery ostrzeżenia - giniesz
 
Głównym bohaterem filmu "Wielki marsz" jest Ray Garraty, oczywiście z Maine (grany przez Coopera Hoffmana), którego zapłakana matka odwozi na zbiórkę przed startem. Zaprzyjaźnia się on z współidącym Petem (w którego rolę wciela się David Jonsson), ale pomagać stara się wszystkim uczestnikom.
Początek filmu przypomina bardziej szkolną wycieczkę - uczestnicy żartują, rozmawiają o wszystkim i o niczym, robią zdjęcia do pierwszego strzału w głowę dla zbyt wolnego towarzysza, które określane jest jako "dostanie mandatu". Od tej chwili przyjdzie im się zmierzyć nie tylko ze swoją fizyczną słabością, ale także brutalną prawdą: że tylko jeden może przeżyć.
Przerażające reality show prowadzi przez puste miasta USA
Wyścig transmitowany jest w formie reality show, który ogląda cała Ameryka. Ta przypomina upiorniejszą wersję USA z lat 60, choć rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości. Po straszliwej wojnie kraj pogrążył się w kryzysie gospodarczym. Rządzi nim dyktatura wojskowa, czego można domyślać się tylko m.in. po wojsku na ulicach i gubernatorach-żołnierzach. By zwalczać "epidemię lenistwa", rząd wymyśla coroczny Wielki Marsz, który daje szansę na wybranie fortuny i spełnienia jednego, dowolnego życzenia.
Stephen King napisał swoją powieść w 1967 roku, kiedy miał 19 lat, ale wydał ją pod pseudonimem Richard Bachman ponad 10 lat później, chcąc sprawdzić, czy jego książki sprzedają się wyłącznie ze względu na nazwisko. Za przeniesienie historii na ekran wziął się reżyser Francis Lawrence, znany m.in. z równie przerażającej wizji przyszłości, a mianowicie "Igrzysk śmierci", gdzie również co rok młodzi ludzie byli poddawani śmiertelnej próbie, a zwyciężyć mógł w definicji tylko jeden. Jednak w przeciwieństwie do szeroko zakrojonego kontekstu politycznego tych poprzednich ekranizacji, w tym filmie widz dostaje raczej podpowiedzi destrukcyjnego charakteru władzy. Oglądając film, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że zarówno reżyser, jak i scenarzysta podczas zdjęć mieli na podorędziu album zdjęć Williama Eggelsona.
"Wielki marsz" to nie jest film na miły piątkowy seans
Na film Lionsgate wydało 20 mln dolarów. W pierwszym tygodniu i to jeszcze przed premierą m.in. w Polsce produkcja zarobiła ponad 11,7 mln dolarów. Na Rotten Tomatoes zebrał aż 94 proc. pozytywnych reakcji. Już teraz jest najlepiej ocenianą ekranizacją prozy Kinga. Krytycy są zgodni: to traumatyczny film zanurzony w mroku, przez który jednak przebija się promyki nadziei, a aktorzy wcielający się w głównych bohaterów zasługują ich zdaniem na Oskary. W gazetach komentują: niezapomniany, porywający, szokujący.
Słowem całość wbija w fotel, zostawiając widza ze stwierdzeniem "Ja idę, ja szedłem, ja będę iść..."
P.S. Reżyserowi przydałaby się teraz oferta nakręcenia komedii romantycznej. Głównie ze względu na jego zdrowie psychiczne.
***
Popkultura i pieniądze w Bankier.pl, czyli seria o finansach „ostatnich stron gazet”. Fakty i plotki pod polewą z tajemnic Poliszynela. Zaglądamy do portfeli sławnych i bogatych, za kulisy głośnych tytułów, pod opakowania najgorętszych produktów. Jakie kwoty stoją za hitami HBO i Netfliksa? Jak Windsorowie monetyzują brytyjskość? Ile kosztuje nocleg w najbardziej nawiedzonym zamku? Czy warto inwestować w Lego? By odpowiedzieć na te i inne pytania, nie zawahamy się zajrzeć nawet na Reddita.
























































