Temat tzw. repolonizacji gospodarki skłania do refleksji nad istotą tego hasła. Z jednej strony może wydawać się kolejnym pustym sloganem, wykorzystywanym na potrzeby codziennej propagandy politycznej, bez realnego przełożenia na rzeczywistość. Z drugiej jednak strony, coraz częściej pojawiają się dowody na to, że możemy mieć do czynienia z przełomem w myśleniu o polskiej gospodarce, w którym coraz poważniej traktowana jest idea patriotyzmu ekonomicznego, potrzeba wspierania polskich przedsiębiorstw i wzmacniania lokalnych łańcuchów dostaw.


Emblematycznym przykładem nowego spojrzenia na problem jest podpisana przez prezydenta Karola Nawrockiego, a przygotowana przez rząd Donalda Tuska, nowelizacja Prawa zamówień publicznych, która implementuje przełomowy wyrok TSUE z października 2024 roku (C-652/22) do polskiego porządku prawnego. Nowe przepisy ograniczają dostęp do naszego rynku firmom spoza Unii Europejskiej, m.in. z Turcji i Chin. W odpowiedzi instytucje centralne powołują zespoły eksperckie, które mają opracować zasady zwiększające udział krajowych firm w strategicznych inwestycjach państwa – tzw. local content.
Rodzimy biznes kontra zagraniczna konkurencja. Co jest lepsze?
Jeśli polscy decydenci faktycznie zaczynają utożsamiać się z ideą repolonizacji, warto zadać pytanie: co zmiana podejścia administracji do patriotyzmu gospodarczego może oznaczać dla rodzimego biznesu? Przeanalizujmy to na przykładzie sektora budownictwa – jednej z branż, które od lat najgłośniej domagają się ograniczenia nierównej konkurencji ze strony firm spoza Polski, zakłócających stabilność krajowego rynku.
Przez ostatnie kilkanaście lat politycy i urzędnicy, z trudnych do zrozumienia powodów, nie podejmowali żadnych działań mających na celu ochronę rodzimej gospodarki przed napływem zagranicznych firm budowlanych. Często były to podmioty przypadkowe, nastawione na szybki zysk z udziału w intensywnej rozbudowie polskiej infrastruktury, finansowanej ze środków krajowych i unijnych. Administracja publiczna zdawała się nie przykładać wagi do tego, komu powierza realizację wielomiliardowych kontraktów infrastrukturalnych. Kierowano się niemal wyłącznie kryterium najniższej ceny, nie opracowując przy tym skutecznych mechanizmów weryfikacji kondycji finansowej, zaplecza kadrowego ani technicznego firm spoza Polski. W efekcie liczne zlecenia od instytucji takich jak GDDKiA, PKP PLK, PSE, Gaz-Systemu, Enei czy Orlenu trafiały do wykonawców z Azji, które często nie miały żadnego doświadczenia w realizacji inwestycji w Europie. Uczyli się oni specyfiki naszego rynku na koszt polskiego podatnika, nie wnosząc przy tym do naszej gospodarki żadnej trwałej wartości – ani transferu wiedzy, ani stabilnych miejsc pracy.
Lekcja z A2 i włoskich porządków: Czy Polska ochroni infrastrukturę krytyczną?
Konsekwencje tak krótkowzrocznej postawy są jednoznacznie negatywne. Po pierwsze, setki milionów złotych zysków z realizacji inwestycji infrastrukturalnych trafiały do Azji, zamiast zasilać polską gospodarkę. Po drugie, krajowe firmy wykonawcze nie miały szans na optymalny rozwój, ponieważ zmuszone były do prowadzenia nierównej konkurencji z podmiotami, które nie inwestowały w Polsce ani w sprzęt, ani w kadrę inżynierską. Po trzecie, powierzanie kluczowych projektów nieprzygotowanym wykonawcom spoza Polski kończyło się kosztownymi porażkami, które obciążały budżet państwa. Przykładowo, w 2012 roku Chińczycy zostawili nas z rozgrzebaną autostradą A2 przed Euro 2012, a w latach 2017–2018 polska administracja zmuszona była rozwiązywać umowy z włoskimi wykonawcami, którzy utknęli na budowie dróg ekspresowych. Po czwarte, ucierpiał na tym polski przemysł – azjatyccy wykonawcy korzystają głównie z własnych łańcuchów dostaw, przez co krajowi producenci tracą zlecenia, a rynek zalewają tańsze zamienniki spoza Unii Europejskiej, często niespełniające norm jakości lub pochodzące bezpośrednio z Rosji. Staje się to szczególnie niepokojące w kontekście rosnącego znaczenia bezpieczeństwa przy realizacji obiektów infrastruktury krytycznej od czasu wybuchu wojny w Ukrainie.
Dobrym przykładem jest decyzja władz Łotwy z września 2023 roku: tamtejszy odpowiednik polskiej ABW wykluczył tureckie konsorcjum z przetargu na odcinek Rail Baltica z powodu obaw o bezpieczeństwo narodowe, wynikających z powiązań jednego z wykonawców z rynkiem rosyjskim. W Polsce jak dotąd żaden publiczny zamawiający nie zdecydował się na podobny krok.
Mit o niezastąpionych Azjatach? Polska ma potencjał, by działać samodzielnie
Należy to jasno podkreślić: Polska nie potrzebuje wsparcia azjatyckich firm przy realizacji własnych inwestycji infrastrukturalnych. Krajowi wykonawcy są dziś w stanie zrealizować niemal każdy projekt samodzielnie lub we współpracy ze sprawdzonymi partnerami z Europy.
Tam, gdzie z różnych powodów państwowi inwestorzy dopuszczają do przetargów wykonawców z Azji, powinni zadbać o transfer wiedzy do polskich podmiotów. Warto również zauważyć, że w przetargach drogowych i kolejowych w Polsce regularnie uczestniczy kilkunastu oferentów, co sprzyja utrzymaniu konkurencyjnych cen, bez konieczności angażowania podmiotów spoza Unii Europejskiej. Z kolei ograniczona liczba ofert w przetargach na bardziej złożone projekty energetyczne nie jest wynikiem braku kompetencji polskich firm, lecz efektem wyjątkowo niekorzystnych warunków współpracy narzucanych przez inwestorów publicznych. Mówiąc wprost: brak partnerskich relacji pomiędzy państwem a sektorem budowlanym sprawia, że wiele firm świadomie wycofuje się z udziału w przedsięwzięciach energetycznych.
Repolonizacja czy polonizacja? Wsparcie gospodarki bez łamiania zasad UE
Jednym z najbardziej drażliwych obszarów debaty wokół tzw. repolonizacji gospodarki pozostaje samo rozumienie tego pojęcia. W mojej ocenie powinniśmy raczej mówić o „polonizacji” niż „repolonizacji”, ponieważ to pierwsze określenie lepiej oddaje istotę zagadnienia. Nie chodzi bowiem o odzyskiwanie kontroli nad przedsiębiorstwami, które wcześniej przeszły w ręce zagranicznych inwestorów – czyli o swoistą „renacjonalizację” – lecz o konsekwentne zwiększanie udziału krajowych podmiotów w gospodarce poprzez premiowanie krajowych wykonawców i rozwój rodzimych łańcuchów dostaw.
W tym miejscu pojawia się kolejny problem: jak właściwie rozumieć pojęcie „podmiot krajowy”? Coraz częściej pojawiają się głosy opowiadające się za skrajnie restrykcyjnym podejściem, zgodnie z którym zamówienia publiczne powinny trafiać wyłącznie do firm z dominującym udziałem kapitału polskiego. Nie mam cienia wątpliwości, że ta romantyczna wizja nigdy się nie urzeczywistni. Po pierwsze, Polska od 2004 roku jest członkiem Unii Europejskiej, gdzie wykluczanie firm z innych krajów członkowskich z udziału w obrocie gospodarczym stoi w sprzeczności z podstawowymi zasadami wspólnego rynku. Warto jednak zauważyć, że w całej Europie powszechnie stosuje się subtelne, ale skuteczne mechanizmy wspierania lokalnych firm – i tego powinniśmy się jak najszybciej w Polsce nauczyć. Po drugie, próby systemowego rugowania zagranicznych podmiotów z gospodarki – jak miało to miejsce, na przykład, na Węgrzech po 2010 roku czy w Wenezueli w latach 2007-2010 – z pewnością nie są wzorcem, za którym powinna podążać Polska aspirująca do grona państw G20.
Czas ograniczyć dostęp firmom nastawionym na szybki zysk
W moim głębokim przekonaniu, w całej dyskusji na temat definicji „podmiotu krajowego” powinniśmy przyjąć podejście zdroworozsądkowe – takie, które z jednej strony chroni interesy polskiej gospodarki, a z drugiej respektuje jej obecną strukturę, ukształtowaną przez decyzje polityczne podejmowane od początku lat 90. XX wieku. Biegu historii nie da się już odwrócić. Dlatego, moim zdaniem, za podmiot krajowy należy uznawać każdą firmę, która ma ugruntowaną pozycję na polskim rynku i realnie wspiera rozwój naszej gospodarki: płaci w Polsce podatki, inwestuje, zatrudnia polskich pracowników, jest zarządzana przez polskich menedżerów, współpracuje z krajowymi uczelniami i korzysta z lokalnych łańcuchów dostaw.
Taka postawa naturalnie premiuje polskie spółki, które chcą dogonić, a najlepiej prześcignąć, swoich zagranicznych konkurentów. Jednocześnie zachowuje otwartość na firmy, które wiążą się z Polską na stałe i działają w naszym kraju w sposób odpowiedzialny, długofalowy i przejrzysty. Natomiast jest dla mnie oczywiste, że powinniśmy jak najszybciej skutecznie ograniczyć dostęp do naszego rynku firmom nieprzygotowanym, które traktują Polskę wyłącznie jako okazję do osiągnięcia jednorazowych zysków – niezależnie od tego, czy pochodzą z Turcji, Włoch, czy jakiegokolwiek innego kraju. Im szybciej to zrobimy, tym lepiej dla polskiej gospodarki. Choć będzie to proces rozłożony na lata, warto go zainicjować już dziś.
dr Damian Kaźmierczak, wiceprezes Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa (PZPB)



























































