Państwowy Fundusz Ubezpieczeń Społecznych (FUS) był, jest i pozostanie deficytowy w dającym się przewidzieć terminie – wynika z prognozy Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. W sensie ekonomicznym FUS jest strukturalnie niewypłacalny i wywiązuje się ze swych zobowiązań dzięki dopłatom z budżetu państwa.


„Kiedy ZUS zbankrutuje?” – to jedno z popularnych pytań zadawanych w kontekście emerytalnym. Odpowiedzi na to pytania są dwa i zależą od założeń aksjologicznych odpowiadającego. Z punktu widzenia formalno-prawnego (czyli prawnika lub legalisty) ZUS nie zbankrutuje nigdy. Bo nikt nie przewidział w ustawie takiej możliwości, a jego zobowiązania gwarantuje państwo. A tak w ogóle, to nie ZUS, tylko FUS, bo ten pierwszy jest tylko administratorem tego drugiego.
FUS jest niewypłacalny od lat – odpowie z kolei ekonomista znający zasady funkcjonowania systemu emerytalnego w Polsce. I też będzie miał rację, ponieważ Fundusz Ubezpieczeń Społecznych notuje permanentny deficyt, a więc jest niezdolny do samodzielnego regulowania swoich zobowiązań. Z taką sytuacją mamy do czynienia od lat i nic nie wskazuje, aby kiedykolwiek miało się to zmienić. Bieżące emerytury wypłacane są tylko dlatego, że co roku jako podatnicy dokładamy dodatkowe kilkadziesiąt miliardów złotych do funkcjonowania tego schematu.
Prognoza: będzie źle, ale stabilnie
Tyle tytułem formalnego wstępu. Konkrety prezentuje najnowsza prognoza finansowa Zakładu Ubezpieczeń Społecznych na lata 2021-25. Co z niej wynika? Odpowiedź brzmi: to zależy od przyjętych założeń. Jednakże niezależnie od przyjętego scenariusza przyszłych parametrów makroekonomicznych fundusz emerytalny pozostanie głęboko niewypłacalny.
- We wszystkich wariantach przez cały okres prognozy obserwujemy deficyty roczne Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, tzn. bieżące składki, dotacja celowa na pokrycie świadczeń finansowanych z budżetu państwa oraz środki przekazywane z otwartych funduszy emerytalnych do funduszu emerytalnego FUS w ramach tzw. „suwaka bezpieczeństwa” nie pokrywają wydatków – czytamy w publikacji ZUS-u.


W zależności od przyjętych założeń (dotyczących stopy bezrobocia, dynamiki PKB i inflacji CPI, ściągalności „składek” oraz przeciętnego realnego wzrostu wynagrodzeń) manko w kasie FUS waha się w przedziale 53-77 mld złotych, licząc w kwotach zdyskontowanych inflacją na rok 2019. Nie zmienia to jednak istoty rzeczy: w każdym scenariuszy podatnicy będą musieli co roku dorzucać po kilkadziesiąt miliardów złotych – czyli jakieś 2-3% PKB - na wypłaty emerytur. To oczywiście kwoty dodatkowe, ponad sumę „składek” na ZUS wynoszących 34% wynagrodzenia brutto. Formalnie daniny na rzecz ZUS podzielone są między pracownika i pracodawcę, ale w sensie ekonomicznym faktycznie jest to opodatkowanie pracy i cały ciężar tego obciążenia spoczywa na pracowniku. Dobrze rozumieją to samozatrudnieni, którzy płacą "składki" w pełnej wysokości procentowej.
Przeczytaj także
Co ciekawe, źródłem tego deficytu jest przede wszystkim fundusz emerytalny, którego wydolność w wariancie bazowym wynosi zaledwie 68%. Oznacza to, że nieco ponad 2/3 wypłacanych emerytur finansowanych jest przez wpłaty od pracowników i przedsiębiorców, a blisko 1/3 z innych źródeł. Mocno pod kreską (tylko 66-69% wydolności) jest także fundusz chorobowy, ale operuje on znacznie mniejszymi kwotami niż fundusz emerytalny. Natomiast wydolność funduszu rentowego w całym horyzoncie prognozy sięga 110-120%, a prognozowana wydolność funduszu wypadkowego ma rosnąć ze 168% do 192% w roku 2025.
Demografia, głupcze!
Sytuacja finansowa Funduszu Ubezpieczeń Społecznych oprócz błędnej konstrukcji tego systemu dodatkowo pogarszana jest przez sytuację demograficzną. Według przyjętych do prognozy założeń między rokiem 2020 a 2025 populacja Polski ma się zmniejszyć o 341 tysięcy. Rzecz jednak w tym, że populacja w wieku poprodukcyjnym (uwaga: ze względu na liczne przywileje to nie to samo co liczebność populacji pobierającej renty i emerytury) zwiększy się o 672 tys., a liczba ludzi w wieku produkcyjnym (czyli potencjalnych zasilających FUS) zmniejszy się o 820 tys.


Jeśli założymy, że aktywność zawodowa Polaków pozostanie na obecnym poziomie (czyli że pracować będzie ok. 75% ludzi w wieku produkcyjnym), to opłacających zusowkie składki będzie coraz mniej, a pobierających zusowskie emerytury będzie coraz więcej. Wygasać też będą efekty reformy z 1999 roku, w efekcie której świadczenia wypłacane w ramach nowego systemu są znacznie niższe, niż te ze starego. Jeśli nie dojdzie do istotnego skrócenia dalszej długości życia emerytów, to za jakiś czas problem stanie się palący, ponieważ budżetowa dotacja dla FUS będzie pochłaniać coraz większą część wpływów podatkowych. A to będzie wymuszało albo podniesienie podatków (i w konsekwencji spowolnienie wzrostu gospodarczego), albo ograniczenie pozostałych wydatków publicznych.
Jeszcze innym rozwiązaniem (a raczej opóźnieniem) problemu mogłaby być masowa imigracja zarobkowa do Polski, która podreperowała finanse FUS w ostatnich 5 latach. Jednakże na dłuższą metę wątpliwe jest, aby społeczeństwo zaakceptowało napływ obcokrajowców rzędu przynajmniej 100-200 tys. rocznie. Nie wiadomo też, czy znajdzie się tylu chętnych, którzy gotowi byliby przyjechać do Polski i tu podjąć nisko opłacaną i wysoko opodatkowaną pracę.
Liczba cudzoziemców ubezpieczonych w ZUS pic.twitter.com/NPE4msc5JX
— Analizy Pekao (@Pekao_Analizy) January 27, 2021
Dlaczego to nie może działać dobrze
Panujący w Polsce system emerytalny ma dwie zasadnicze wady. Po pierwsze, jest przymusowy, co w zasadzie uniemożliwia jego elastyczną adaptację do zmieniających się trendów demograficznych. Po drugie, zasadza się na międzypokoleniowym transferze dochodu – świadczenia obecnych emerytów są finansowane poprzez podatki (zwane też „składkami”) pobierane od legalnie pracujących. Z kolei wypłaty obiecane tym ostatnim zależą od tego, ile do systemu wpłacą kolejne pokolenia. Wszystko to przypomina schemat piramidy finansowej (gdzie wypłaty dla jej beneficjentów uzależnione są od wpłat nowych uczestników), który nie jest w stanie wydajnie funkcjonować w otoczeniu rosnącej liczby emerytów i malejącej liczby pracowników odprowadzających „składki”.
Jeśli nic się nie zmieni, to prędzej czy później sytuacja dojrzeje do drastycznych rozwiązań. Zasadniczo istnieją trzy możliwości (oraz ich kombinacje). Po pierwsze, system można po prostu zamknąć, jednorazowo kasując zarówno roszczenia świadczeniobiorców (czyli koniec z wypłatami rent i emerytur) oraz zobowiązania ZUS wobec „ubezpieczonych”, którzy także żadnej emerytury nie zobaczą. To rozwiązanie skrajne i w praktyce raczej mało prawdopodobne.
Po drugie, można zmienić parametry systemu tak, aby obniżyć realną wartość wypłacanych świadczeń. Tak zrobiono w ramach reformy emerytalnej z roku 1999 i tylko dzięki niej FUS jeszcze funkcjonuje. Jedną z opcji w tym zakresie jest podwyższenie wieku emerytalnego, od którego to trudno będzie uciec w obliczu trendu wydłużania się dalszego przeciętnego trwania życia. Po trzecie, zawsze można podnieść „składki” na ZUS lub inne podatki (opłaty, daniny – jak zwał, tak zwał). Tyle że to rozwiązanie grozi jeszcze głębszym spadkiem liczby osób finansujących emerytury (emigracja, szara strefa, mniej lub bardziej legalna optymalizacja płatności na rzecz ZUS) i może przynieść skutek odwrotny od zamierzonego – czyli spadek wpływów FUS.
Prędzej czy później któryś z rządów, niezależnie od partyjnej proweniencji, stanie przed tym dylematem. Jest to w zasadzie nieuchronne, jeśli nie odwrócą się dotychczasowe trendy demograficzne. Finalnie ktoś za to wszystko będzie musiał zapłacić. A jeśli głowisz się nad tym, kto to będzie, to najprawdopodobniej będziesz to właśnie Ty.