Rządowi urzędnicy znów chcą nam czegoś zabronić. Tym razem zakazana ma zostać sprzedaż napojów alkoholowych na stacjach paliw. Jak zwykle władza nawet nie próbuje policzyć bilansu oczekiwanych korzyści i potencjalnych strat.


17 kwietnia minister zdrowia Izabela Leszczyna zaskoczyła opinię publiczną, ogłaszając, że w jej resorcie prowadzone są „analizy w zakresie wprowadzenia zakazu sprzedaży napojów alkoholowych na stacjach benzynowych”. Choć pani minister nie znała jeszcze wyników owych analiz (wszakże były wtedy dopiero „prowadzone"), to nie przeszkodziło jej to w zajęciu stanowiska:
- Uważam, że alkohol w ogóle nie powinien być sprzedawany na stacji benzynowej. Będę przekonywała do tego kolegów i koleżanki z rządu. Skutki leczenia osób, które nadużywają alkoholu, obciążają wszystkich podatników - zaznaczyła minister Leszczyna.
Walka z alkoholem: kto na tym korzysta?
Walka z alkoholem jest w Polce prowadzona od dekad. W „wolnej Polsce” wciąż obowiązuje „ustawa o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi” napisana przez juntę generała Jaruzelskiego w 1982 roku. W ramach jej kolejnych modyfikacji już po roku 1989 w życie wchodziły nowe zakazy, restrykcje i ograniczenia. Urzędnicze zakusy na dostępność alkoholu na stacjach paliw pojawiły się już w roku 2009. Wtedy to antyalkoholowi fanatycy z Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych żądali takiego zakazu, aby „nie kusić kierowców”. Ale zakazu nie poparli posłowie PO i PSL, których partie tworzyły ówczesny rząd.
W ostatnich latach weszły w życie przepisy, która ograniczyły dostępność alkoholu w sklepach. Pierwszym był zakaz handlu w niedzielę, przez co nawet puszki piwa nie kupimy w marketach przez 1/7 tygodnia. Choć władza się zmieniła, to sklepy wciąż pozostają zamknięte w niedzielę. Drugim – już otwarcie antyalkoholowym posunięciem – była nocna prohibicja w dużych miastach. Początkowo zakazano sprzedaży piwa, wina i alkoholu po godzinie 22 w ścisłych centrach miast. Później władze gminne zaczęły te strefy poszerzać, na podobnej zasadzie jak strefy płatnego parkowania.
Dziwnym trafem obie ustawy miał jednego głównego beneficjenta, jakim była popularna sieć sklepów typu „convenience store” z takim zielonym płazem w logo. Także ewentualne zakazanie sprzedaży na stacjach paliw sprawi, że pozycja rynkowa tej sieci wzrośnie. Jest dość oczywiste, że słabsza konkurencja zwykle przekłada się na wzrost marż tych graczy, którzy pozostaną na rynku. Bo przecież potrzeba zakupu napojów alkoholowych po godzinie 23:00 nie zniknie. Zostanie tylko zaspokojona w inny sposób i u innych sprzedawców.
Ale na początku wyjaśnijmy sobie pewien podstawowy fakt: dlaczego w ogóle napoje alkoholowe sprzedawane są na stacjach paliw? Odpowiedź jest prosta: bo tego sobie życzy konsument. I basta! Na wolnym rynku dalsze tłumaczenia nie mają racji bytu. Gospodarka to oddolna inicjatywa zaspokajania potrzeb konsumentów. I nikt nie ma prawa konsumentom narzucać, czego mają chcieć, a czego nie chcieć. Za każdym razem jest to wolny wybór jednostki. No chyba, że jest zakaz, to wtedy znika też swoboda wyboru. Przynajmniej ta legalna.
Ekonomiczne konsekwencje alko-zakazu
Warto tu dodać szerszy kontekst. Ekonomiczna rola stacji paliw w Polsce znacznie wykracza poza sprzedaż paliwa. Zwłaszcza w mniejszych miejscowościach czy na obszarach słabo zurbanizowanych popularne „cepeeny” są często najbliższym sklepem spożywczym, gdzie można zaopatrzyć się w dobra pierwszej potrzeby. W niedziele czy w godzinach wieczornych lub nocnych są to nierzadko jedyne takie miejsca w promieniu kilkunastu a czasami wręcz kilkudziesięciu kilometrów. To sytuacja zupełnie inna niż w centrach dużych miast, gdzie na sklep nocny można nadziać się na co drugim rogu. Warto o tym pamiętać, aby całej dyskusji nie prowadzić w oparciu o doświadczenia konsumentów wielkomiejskich.
Wiadomo też, że sprzedaż w przystacyjnych sklepach nierzadko generuje znaczną część przychodów stacji paliw. Ale oprócz samej struktury liczy się uzyskiwana marża. Ta w przypadku sprzedaży paliw zwykle jest niewielka: rzędu 10-30 groszy na litrze. Wystarcza ona na pokrycie kosztów stałych i amortyzacji samego obiektu. Ale w wielu przypadkach (zwłaszcza stacji w mniejszych miejscowościach, gdzie nie ma dużego ruchu tranzytowego) właściciel takiej stacji „żyje” tylko dzięki marżom uzyskiwanym na towarach pozapaliwowych. Każdy, kto kiedykolwiek robił zakupy na stacji paliw, wie, że marże te do niskich nie należą. Ich wysokość jest po prostu premią za dostępność tych towarów o każdej porze dnia i nocy i w każdy dzień tygodnia.
Istnieje spore ryzyko, że wyeliminowanie napojów alkoholowych z półek stacyjnych sklepów sprawi, że rentowność tego biznesu w licznych przypadkach będzie tak niska (albo wręcz ujemna), że ich właściciele zdecydują się na zamknięcie interesu. Wtedy poszkodowani zostaną konsumenci, ponieważ zwiększy się dystans do najbliższego sklepu. Dotyczyć to będzie także tych klientów, którzy nie są zainteresowani napojami alkoholowymi.
Stracą także pracownicy stacji, którzy będą musieli sobie szukać nowego pracodawcy. Ponadto wyeliminowanie istotnej składowej pozapaliwowej sprzedaży może zachęcić operatorów stacji do likwidacji sklepu i przejścia na model samoobsługowy i automatyczny. A to oznacza kolejne cięcia etatów w branży i pogorszenie perspektyw pracowników na mini-lokalnych rynkach pracy.
Kolejny skutkiem potencjalnego zmniejszenia liczba stacji byłby wzrost marż paliwowych na pozostałych stacjach. W tym aspekcie oznaczałoby to, że za zakaz sprzedaży napojów alkoholowych zapłacimy wszyscy poprzez wzrost cen benzyny czy oleju napędowego. Tj. tego, że dobra te będą kosztować więcej, niż gdyby omawianego tu zakazu nie wprowadzono. Wątpliwe jednak, aby rządowa ocena skutków regulacji w ogóle dostrzega takie ryzyko.
Dwie „racje” zwolenników zakazu
Argumentacja zwolenników alko-zakazów idzie dwutorowo. Pierwszy ślad jest próbą wiązania obecności napojów alkoholowych na stacjach paliw z zagrożeniem stwarzanym przez nietrzeźwych kierujących. Narracja ta sugerowałaby, że człowiek pozbawiony jest własnej woli i jak tylko zobaczy alkohol na stacji, to kupi i natychmiast go spożyje narażając się na bardzo dolegliwe kary (z karą więzienia i konfiskaty pojazdu włącznie) za prowadzenie pod wpływem.
Tę hipotezę warto zestawić z danymi policyjnymi. Sprzedaż napojów alkoholowych na stajach paliw prowadzona jest w Polsce od ponad 30 lat. Równocześnie według danych Policji od przynajmniej dekady obserwujemy tendencję spadkową w liczbie wypadków z udziałem osób będących pod działaniem alkoholu. „W 2023 roku uczestnicy ruchu będący pod działaniem alkoholu spowodowali 1 600 wypadków (7,6% ogółu), w których zginęło 251 osób (13,3%), a ranne zostały 1 741 osób (7,2%) – czytamy w raporcie Komendy Głównej Policji. Oznacza to, że 92,4% wypadków na polskich drogach spowodowali trzeźwi uczestnicy ruchu.


Ponadto Policja wskazuje, że na blisko 13,83 mln kontroli trzeźwości ujawniono zaledwie 95 369 kierujących pojazdami „pod działaniem alkoholu” (czyli wystarczy „wydmuchać” ponad 0,2 promila). Oznacza to, że 99,7% przebadanych kierujących była całkowicie trzeźwa. Zatem problem jazdy pod wpływem alkoholu jest w Polsce marginalny i jego zakres z roku na rok maleje. Nie jest to zatem argument mogący w jakikolwiek sposób przemawiać za zakazem sprzedaży alkoholu na stacjach paliw. Co więcej, uważam, że jego bezkrytyczne podawanie w mediach jest przejawem manipulacji i oszukiwania opinii publicznej.


Druga linia narracji idzie znacznie dalej i wiąże dostępność alkoholu z kosztami leczenia osób uzależnionych od tej substancji. Tutaj wszelkie dane są co najwyżej wątpliwymi szacunkami, bardzo wrażliwymi na przyjętą metodykę badania. - Skutki leczenia osób, które nadużywają alkoholu, obciążają wszystkich podatników – stwierdziła minister Izabela Leszczyna. Ta wypowiedź przeszła bez większego echa, choć niesie ze sobą gigantyczne konsekwencje.
Po pierwsze, w myśl tej zasady państwo i jego urzędnicy roszczą sobie prawo do dyktowania nam, jak mamy żyć. Pretekstem są tu koszty opieki zdrowotnej opłacanej przez wszystkich legalnie pracujących podatników. A skoro tak, to dlaczego ograniczać się tylko do alkoholu? Dlaczego nie zakazać sprzedaży cukru, który także jest mocno szkodliwy i uzależniający? Dlaczego nie zakazać obrotu niezdrowym jedzeniem? Albo w ogóle ograniczyć możliwość zakupu artykułów spożywczych np. po 22:00, aby ograniczyć „epidemię” otyłości? Wszakże leczenie chorób z niej wynikających jest jeszcze kosztowniejsze niż w przypadku alkoholu.
Po drugie, skoro „alkohol jest złem” (to akurat wypowiedź byłego premiera Mateusza Morawieckiego), to dlaczego ograniczać się tylko do stacji paliw? Nie lepiej zdelegalizować go w ogóle? Choćby po to, aby mieć „czyste sumienie”? A nawet jeśli nie, to skąd wiadomo, że akurat ten alkohol sprzedawany na stacjach paliw jest najbardziej szkodliwy? Ten sprzedany w osiedlowym markecie lub w położonej tuż obok dystrybutora restauracji już nie jest tak niebezpieczny? No i gdzie są na to jakiekolwiek dowody?
Tu nie chodzi tylko o alkohol i gospodarkę
W całej dyskusji o zakazie sprzedaży alkoholu na stacjach paliw kwestie ekonomiczne są tak naprawdę drugorzędne. Istotą sporu jest to, czy urzędnikom (lub szerzej: rządowi) wolno traktować nas jak nierozsądne dzieci i zakazywać kolejnych rzeczy „dla naszego dobra”. Albo inaczej: czy z powodu kłopotów niewielkiej mniejszości społeczeństwa (np. uzależnionych od alkoholu) można zabronić czegoś całej reszcie obywateli?
Ruch „pełzającej prohibicji” jest zatem kolejną odsłoną tego samego zjawiska. Czyli stopniowego ograniczania naszej wolności pod pretekstem walki o zdrowie, bezpieczeństwo, czy czym tam jeszcze można omamić część opinii publicznej. To wynajdowanie fikcyjnych rozwiązań nieistniejących problemów, które koniec końców skutkują zawsze tym samym: nowymi zakazami, przepisami, kosztami i… urzędnikami uzyskującymi władzę nad kolejny aspektem naszego życia. W którymś momencie musimy powiedzieć: STOP! Inaczej za kilka czy kilkanaście lat będziemy zmuszeni prosić o urzędniczą zgodę na wyjście z domu, zrobienie zakupów czy dostęp do Internetu.