Spółki energetyczne apelują o podwyżki cen prądu, minister zapowiada, że wszystkie gospodarstwa domowe dostaną pełną rekompensatę, prawda jest jednak taka, że za energetyczną nieudolność polityków koniec końców i tak zapłacimy więcej.
Rozpoczęła się walka o przyszłoroczne ceny prądu dla gospodarstw domowych. Do Urzędu Regulacji Energetyki trafiły wnioski czterech głównych dostawców prądu dotyczące wysokości taryf w 2019 roku. Choć oficjalnych wieści na temat przyszłorocznego cennika jeszcze nie ma, nieoficjalnie wiadomo - co podaje m.in. "Dziennik Gazeta Prawna" - że spółki energetyczne chcą, by gospodarstwa domowe za prąd płaciły nawet o 30 proc. więcej niż w 2018 roku. Czy to oznacza, że w przyszłym roku musimy przygotowywać się na ogromne podwyżki rachunków?
Zgodnie z prawem propozycje cenników muszą przejść jeszcze akceptację Urzędu Regulacji Energetyki. To jego prezes decyduje, czy wnioski firm energetycznych o podwyżki są zasadne czy nie. Problem polega jednak na tym, że sprawa jest na wskroś przesiąknięta polityką. Zacznijmy od tego, że wszystkie cztery wspomniane spółki (PGE, Tauron, Enea, Energa) kontrolowane są przez Skarb Państwa i na rynku panuje de facto coś na kształt państwowego monopolu. Upolitycznione jest także URE, prezesa tego urzędu powołuje bowiem premier. W teorii wszystkie te pięć podmiotów powinno działać od siebie niezależnie, często bywa jednak tak, że mniejsza polityka musi się dopasować do tej większej.


Wyborcza cisza nad prądem
Wydawało się bowiem, że spółki energetyczne powinny mieć sporą motywację do walki o podwyżki. Rosną koszty produkcji energii z powodu rosnących cen zezwoleń na emisję CO2 oraz drożejącego węgla, w związku z czym powinna się pojawić rekompensata dla spółek w postaci wzrostu cen dla klientów. Takie podejście popierał nawet prezes URE, który wyrażał nadzieję, że w świetle wzrostu kosztów "zarządy spółek energetycznych nie będą świadomie doprowadzały do pogorszenia własnej sytuacji ekonomicznej".
Politycznym tematem jesieni były jednak wybory samorządowe, temat podwyżek cen prądu był więc dla polityków partii rządzącej niewygodny. Same spółki o podwyżkach dla gospodarstw domowych mówiły niechętnie albo nawet - jak Energa w sierpniu - deklarowały, że o podwyższenie taryf zwracać się nie zamierzają. Premier Morawiecki jeszcze 13 października deklarował, że prac - nawet w URE - nad żadnymi podwyżkami dla gospodarstw domowych nie ma. Mimo że prezes URE sugerował we wrześniu, że podwyżka taryf może być zasadna.
Znaj obywatelu łaskę rządu
Wkrótce rząd zauważył, że tematu pod dywan dalej zamiatać się nie da. Wzrost kosztów i perspektywa ich dalszych wzrostów w kolejnym roku były na tyle istotne, że rządowa retoryka nieco się zmieniła. Minister Tchórzewski zaczął dopuszczać w swoich wypowiedziach niewielkie podwyżki cen. Przewidziano jednak - być może z racji migoczących na horyzoncie przyszłorocznych wyborów parlamentarnych - rekompensaty. Pomysł zakładał, że wzrost cen pokryje gospodarstwom domowym państwo.


- Praktycznie ma to wyglądać tak, że rachunek się nie zmieni, rozliczenia będą dokonywać dostawcy. To będą dopłaty, które zostaną ujęte w budżecie, powstanie fundusz, z którego to będzie rozliczanie - tłumaczył wczoraj minister. - Rachunek się nie zmieni, odbiorca dostanie taki sam rachunek, zapłaci tyle samo - podkreślał. Początkowo mówiono tylko o najmniej zarabiających, we wtorek minister Tchórzewski oznajmił jednak, że dopłaty otrzymają wszyscy. "Łaska" rządu wynikała z faktu, że wprowadzenie systemu różnicującego Polaków byłoby... zbyt drogie.
Rekompensaty oznaczają, że URE najprawdopodobniej podniesie ceny prądu dla gospodarstw domowych na 2019 rok. Przestano Polakom mydlić oczy, że problemu drogiego prądu nie ma, wciąż jednak mydli im się je, że nie poniosą w związku z tym żadnych kosztów. Owszem poniosą. I to nawet mimo rekompensat. Warto tutaj zwrócić uwagę przede wszystkim na trzy aspekty.
Czytaj dalej: Podwyżki odczujemy już w 2019 roku
Podwyżki odczujemy pośrednio
Pierwszy to podwyżki dla firm i samorządów. Może i gospodarstwa domowe nie zobaczą większej kwoty na swoim rachunku za prąd, ale z powodu podwyżek dla innych podmiotów wzrosną ogólne koszty życia w Polsce. Cena prądu przekłada się bowiem na koszty działania firm.
Problemowi temu czoła stawić będą musiały i samorządy. Magdalena Graniszewska na łamach "Pulsu Biznesu" już we wrześniu pisała, że "lokalne władze w szoku przeglądają oferty sprzedawców prądu, unieważniają przetargi i biją na alarm: droższy prąd oznacza droższą kolej, szkoły i szpitale". Jeżeli nawet podwyżek nie odczujemy bezpośrednio na rachunku, niewątpliwie poczujemy je pośrednio: w cenach towarów i usług.
Polski problem CO2
Drugi to źródło podwyżek. To drożejący węgiel oraz drożejące uprawnienia na emisję CO2. I o ile ten pierwszy jest bardzo cykliczny, o tyle w kwestii CO2 wydaje się, że długoterminowy trend będzie wzrostowy. Już na przestrzeni ostatnich szesnastu miesięcy uprawnienia te poszybowały z okolic 5 euro za tonę do 19 euro. Raport organizacji Carbon Tracker przewiduje, że w ciągu najbliższych pięciu lat cena może sięgnąć nawet 40 euro za tonę. Analitycy ankietowani przez Reutersa wskazują zaś 30 euro już w 2020 roku. Co do kierunku ruchu cen uprawnień, na wzrost wskazują także raporty samej Unii Europejskiej.


Oznacza to, że za rok możemy stanąć przed podobnym problemem. Tym bardziej, że w 2020 roku wygasną ulgi, które obniżają nieco obciążenie polskiej energetyki kosztami emisji CO2. Państwo znów "bohatersko" weźmie koszty podwyżek dla gospodarstw domowych "na siebie"? Tym bardziej, że będzie już po wyborach i scena polityczna może wyglądać inaczej. A co z kolejnymi kosztami dla przemysłu i samorządów, które później i tak w nas uderzają? Dopłaty zaproponowane przez ministra Tchórzewskiego to rozwiązanie bardzo powierzchowne i leczące - częściowo - jedynie objawy, a nie przyczynę. Pojawienie się kolejnych, być może jeszcze silniejszych objawów, wydaje się tylko kwestią czasu.
Zastrzyk dla energetycznych spółek
I tutaj płynnie przechodzimy do trzeciego aspektu. Problem CO2 wynika wprost z konstrukcji polskiego miksu energetycznego. Jest on nastawiony na węgiel, który odpowiada aż za 80 proc. produkcji. Dodatkowo aż 31 proc. całości to węgiel brunatny, któremu towarzyszy przeciętnie wyższa emisja niż kamiennemu. Gdy dodamy do tego stare bloki, brak atomu i niewielki udział OZE, otrzymamy miks, który generuje ogromne ilości CO2. Średnio w 2017 produkcji 1 MWh energii elektrycznej towarzyszy emisja ok. 770 kg dwutlenku węgla. To jedna z najwyższych wartości w Europie. A trzeba dodać, że w zeszłym roku tych MWh polska energetyka wyprodukowała aż 165,9 mln. Część uprawnień do emisji CO2 była darmowa, za resztę firmy energetyczne musiały płacić.


Co istotne, pieniądze z uprawnień do emisji CO2 nie trafiają do UE, a do budżetu Polski. Teoretycznie zamysł był taki, by wspierały one transformację energetyczną kraju ku źródłom energii o niższej emisji. Teraz rząd część tych pieniędzy chce wykorzystać właśnie na wspomniane rekompensaty za wyższe rachunki. Pieniądze te nie spadną z nieba, a po prostu uszczuplą polski budżet i przełożą się na cięcia w innych obszarach.


Warto dodać, że wspomniane pieniądze zatoczą swego rodzaju koło, trafią bowiem ze spółek energetycznych (opłata za CO2) przez budżet (rekompensata) i Kowalskiego (rachunek za prąd) z powrotem do spółek. Te zaś teoretycznie będą mogły wydać je z pierwotnym zamysłem na nowe, "czyste" moce, które w przyszłości przysłużą się do rozwiązania energetycznego problemu. W praktyce pieniądze trafią jednak także np. na Elektrownię Ostrołęka, czyli tzw. ostatnią węglową elektrownię Europy, która z uniezależnianiem się polskiego miksu energetycznego od kosztów emisji CO2 ma niewiele wspólnego.
Porażka polskiej polityki energetycznej
Polityczną nieudolność w kwestii energetyki widać zresztą od dawna. Teraz minister Tchórzewski próbuje całą winę za drożejący prąd zrzucić na politykę UE, prawda jest jednak taka, że Polska sama ją zaakceptowała i miała wiele lat na lepsze przygotowanie się do wzrostu cen uprawnień do emisji CO2. Modernizacja starych bloków - co mogłoby obniżyć emisję - odbywa się powoli. Atom, który wydaje się dla Polski najlepszą alternatywą dla węgla, wciąż jest na etapie zapowiedzi. Te słyszymy jednak od lat, a wciąż nic się w tej kwestii nie dzieje.
Słabo radzimy sobie także z Odnawialnymi Źródłami Energii (OZE). Oczywiście wiele krajów ma dużo lepsze warunki do rozwoju zielonej energetyki, my mamy jednak problem nawet z wypełnieniem zadeklarowanych 15 proc. do 2020 roku. Druzgocący raport na ten temat opublikowała ostatnio NIK. - Polska prawdopodobnie stanie przed koniecznością dokonania statystycznego transferu energii z OZE z państw członkowskich, które mają nadwyżkę tej energii. Koszty tego transferu mogą wynieść nawet 8 mld zł - wylicza komisja.


Polegliśmy nawet na tak ukochanym przez ministra Tchórzewskiego węglu. Tym samym, który zapewniać miał nam niezależność energetyczną. Tymczasem nie dość, że winduje on ceny prądu i osłabia konkurencyjność polskiej gospodarki, to jeszcze dodatkowo o żadnej niezależności mowy być nie może. Ostatnie dane pokazują bowiem gwałtowny wzrost importu tego surowca. I to przede wszystkim z Rosji, od której tak przecież uniezależnić energetycznie się chcemy.