Przed kantorami w Genewie ustawiły się kolejki – rzecz rzadko obserwowana w ustroju kapitalistycznym, którego symbolem jest Szwajcaria. Helweci „spanikowali” i kupują okazyjnie tanie euro.


Wczorajsze obrazki z Genewy nieco przypominały niedawne wydarzenia z Moskwy – w obu miastach ludzie ruszyli do kantorów, wyprzedając rodzimą walutę. Różnica jest jednak zasadnicza: Rosjanie desperacko pozbywali się szybko tracących na wartości rubli, a Szwajcarzy kupują euro, którego cena nagle spadła o 15% i po raz pierwszy od września 2011 roku zbliżyła się do jednego franka.

„To jak kolejna Gwiazdka!” – cieszyła się jedna z osób wymieniających franki na euro, które z dnia nadzień niemal zrównało swój kurs ze szwajcarską walutą. Aprecjacja franka wobec euro szczególnie cieszy tych, którzy pracują w Szwajcarii, ale mieszkają w przygranicznych regionach Niemiec, Francji czy Włoch. Dla nich oznacza to podwyżkę pensji o kilkanaście procent.
Jednak to, co cieszy szwajcarskich konsumentów, martwi zarządy i akcjonariuszy wielkich korporacji. Szwajcarskie firmy ponad połowę eksportu wysyłają na rynki strefy euro i dla nich mocniejszy frank oznacza niższe przychody. Nieciekawe nastroje panują też w branży turystycznej – Szwajcaria nagle zrobiła się o 15% droższa dla zagranicznych turystów.

„Brak mi słów. To, co zrobił SNB, wywołało tsunami” – powiedział agencji ATS Nick Hayek, prezes firmy Swatch, jednego z największych producentów zegarków. Wczoraj akcje jego spółki potaniały o 16,35%.
Ale najbardziej stratny na całej operacji może okazać się... Szwajcarski Bank Narodowy, który przez ostatnie trzy lata w hurtowych ilościach kupował obligacje państw strefy euro. W czwartek papiery te straciły 15% swej wartości wyrażonej w szwajcarskiej walucie. Jeśli taka sytuacja utrzyma się do końca roku będzie to oznaczało olbrzymią – ale tylko papierową – stratę w banku centralnym Szwajcarii. SNB jest przy tym bardzo nietypowym bankiem centralnym – to spółka, której akcje notowane są na giełdzie w Zurychu.