15 marca przestało obowiązywać moratorium dla limitu długu publicznego Stanów Zjednoczonych. W efekcie administracja Donalda Trumpa nie może zaciągać nowych pożyczek. Jeśli taka sytuacja utrzyma się dłużej, to grozi to „zamknięciem rządu”.
15 marca wygasło podpisane dwa lata temu moratorium dla limitu długu (ang. debt ceiling) publicznego Stanów Zjednoczonych. Limit zawieszono przy zadłużeniu w wysokości 18,113 biliona dolarów. Od tego czasu długi Ameryki wzrosły do rekordowych 19,96 bln USD na koniec lutego. 16 marca „sufit” długu publicznego został automatycznie podniesiony do 19,846 bln USD i mniej więcej na tym poziomie dług USA utrzymuje się od tygodnia.
W USA to Kongres ustala limit zadłużenia, którego Biały Dom nie może przekroczyć. Na tydzień przed „restartem” o ryzyku z tym związanym ostrzegł kongresmenów sekretarz skarbu Steven Mnuchin. Ostrzeżenie zostało zignorowane. Kongres nie podniósł limitu zadłużenia, ani nie wznowił jego zawieszenia. W tej sytuacji rząd USA w połowie marca utracił możliwość pożyczania pieniędzy!
Wydawać by się mogło, że w takiej sytuacji rynki finansowe powinna ogarnąć panika. Że ceny amerykańskich obligacji i dolara powinny spaść na zbity pysk. Że na Wall Street inwestorzy wyprzedawaliby akcje, a zrujnowani maklerzy i finansiści skakaliby z okiem wieżowców. Otóż nic z tych rzeczy. Na Wall Street mamy „bussiness as usual”. Nie panikują nawet skłonne do histerii i podkręcania tytułów media finansowe.
Spokojnie, to tylko zwykły kryzys budżetowy
Cisza jak makiem zasiał. Amerykańskie i światowe media kompletnie ignorują kwestię limitu zadłużenia. A przecież tylko w ubiegłym roku budżetowym deficyt wyniósł 587 mld dolarów, czyli 3,2% produktu krajowego brutto. Przy takiej – dość umiarkowanej jak na ostatnie lata – dziurze budżetowej Biały Dom musi pożyczać 1,6 mld dolarów dziennie, aby pokryć bieżące wydatki. Nie mówiąc już o potrzebach pożyczkowych na spłatę zapadającego długu (tj. wykup obligacji).
Tymczasem gotówka na koncie Departamentu Skarbu szybko się kończy. Już tydzień wcześniej żartowano, że Biały Dom ma na rachunku mniej pieniędzy niż Apple czy Google. A przecież to są firmy, które wypracowują regularne i wysokie zyski. A rząd USA regularnie i od dekad jedzie na stracie – czyli deficycie fiskalnym.
Dlaczego jest tak spokojnie? Dlaczego rząd USA może emitować 10-letnie obligacje po koszcie 2,4% rocznie? Chyba dlatego, że niemal wszyscy są pewni, iż kontrolowane przez Republikanów obie izby Kongresu gładko i szybko przegłosują nowy, dostatecznie wysoki (22 bln USD?) „zadłużeniowy sufit”. Pytanie zatem, dlaczego tego jeszcze nie zrobiły?!
„Oczywiście, że podniesiemy limit zadłużenia” – w połowie marca zapewniał lider senackiej większości Republikanin Mitch McConnell. I co? I nic. Limit się „zrestartował” na poziomie uniemożliwiającym prezydentowi Trumpowi zaciąganie nowych długów. Dla przyzwyczajonego do korzystania z dźwigni finansowej eks-dewelopera musi to być sytuacja bardzo niecodzienna.
Przeczytaj także
Mimo to nadal nikt nie panikuje i „wszyscy” są pewni, że republikański Kongres nie dopuści do „zamknięcia rządu” kierowanego przez republikańskiego prezydenta. A to się już zdarzało: w 2011 i 2013 prezydent Obama zmuszony był wysłać pracowników federalnych na bezpłatne urlopy, ponieważ Republikanie nie zgadzali się na podniesienie limitu długu publicznego. Teraz mało kto wyobraża sobie powtórkę takiej sytuacji.
„Środki nadzwyczajne”
Departament Skarbu ma zatem dobrze przećwiczony scenariusz aplikacji „nadzwyczajnych środków” mających na celu czasowe zatrzymanie narastania długu publicznego. Chodzi głównie o wstrzymanie wpłat na fundusze emerytalne pracowników federalnych, co w statystyce jest częścią długu publicznego. Ale to tzw. zobowiązania wewnątrzrządowe – w dużym uproszczeniu coś jak relacja pomiędzy ZUS i OFE.
Dzięki takim działaniom Biały Dom może utrzymać płynność finansową nawet przez kilka miesięcy. Eksperci mówią, że nawet do października czy listopada. Tyle czasu ma Kongres, aby podnieść limit długu tak, aby rząd mógł nadal zadłużać obywateli. Problem jest w większym stopniu natury stricte politycznej. Przez poprzednie lata Republikanie krytykowali Baracka Obamę za nieodpowiedzialną politykę fiskalną i podwojenie długu publicznego w ciągu dwóch kadencji. Zatem teraz nie mogą tak po prostu podnieść limitu zadłużenia, bo straciliby wiarygodność w oczach swoich wyborców. Z drugiej strony chyba nikt nie ma wątpliwości, że limit ten po prostu trzeba podnieść, jeśli USA mają nadal funkcjonować jako supermocarstwo atomowe i gospodarcze.
Sytuacja jest więc patowa. Tym bardziej, że już przy projekcie ustawy o zniesieniu Obamacare ujawniła się grupa republikańskich kongresmenów sprzeciwiająca się tym planom. Przeciwko podniesieniu limitu długu może za to zagłosować konserwatywno-libertariańskie skrzydło znane jako Tea Party. Tymczasem sam Donald Trump w kampanii wyborczej obiecywał wzrost wydatków publicznych: na wojsko, na mur z Meksykiem i przede wszystkim na inwestycje w infrastrukturę. A tego nie da się zrobić bez zwiększenia długu publicznego.
Zapowiada się więc ciekawy kryzys polityczny w Waszyngtonie. Ale po pierwsze, raczej dopiero latem lub wczesną jesienią. A po drugie, raczej nie będzie on aż tak dramatyczny jak w sierpniu 2011 roku, gdy za sprawą sporu o limit długu agencja S&P obniżyła rating kredytowy Stanów Zjednoczonych z AAA do AA+.


























































