

Stany Zjednoczone, Unia Europejska, Rosja, a od wczoraj także Indie – oto skład „marsjańskiego klubu” zrzeszającego uczestników kosmicznego wyścigu, którym udało się wysłać sondy w rejon Czerwonej Planety.

- Na naszych oczach tworzy się historia. Polecieliśmy w nieznane i dokonaliśmy niemal niemożliwego – z dumą mówił nowy premier Indii, Narendra Modi. W ten sposób polityk komentował udane wejście sondy Mangalyaan na orbitę Marsa. Licząca 661 milionów kilometrów kosmiczna podróż trwała blisko rok.
Indyjski program kosmiczny zwraca na siebie uwagę przede wszystkim kosztami. Wysłanie Mangalyaana w kierunku Marsa kosztowało 74 miliony dolarów – informuje Bloomberg. To zaledwie 11% kosztów amerykańskiego programu Maven, w ramach którego zaledwie dwa dni temu sonda sięgnęła orbity Marsa. Na dodatek indyjska misja powiodła się już za pierwszym razem, a jak pokazują dane NASA z dotychczasowych 51 misji związanych z badaniem Marsa, aż 30 zakończyło się fiaskiem.
- Nasza misja kosztowała mniej niż zrobienie filmu w Hollywood. To osiągnięcie, które przejdzie do historii jako kamień milowy – podkreślał Modi. Istotnie, uwzględniając inflację indyjski program kosmiczny plasuje się za hitami takimi jak „Piraci z Karaibów: Na krańcach świata” (341 mln dolarów), Titanic (294 mln dolarów) czy Spider-Man 3 (293 mln dolarów).
Premier Indii zapowiedział też dosypanie pieniędzy do indyjskiego programu kosmicznego o 50%. Jego budżet wyniesie blisko miliard dolarów. Dla porównania Amerykanie na podbój kosmosu wydają rocznie 17,5 mld dolarów.
Indyjskie marzenia o kosmosie budzą nie tylko entuzjazm, lecz bywa też, że spotykają się z falą krytyki. Ostatecznie mowa o kraju, w którym dwie trzecie 1,2 miliardowej populacji żyje za mniej niż 2 dolary dziennie.
Dla rządu w Nowym Dehli podbój kosmosu jest jednak sprawą prestiżową, tym bardziej, że na Marsa swojego pojazdu nie wysłały jeszcze Chiny. Państwo Środka planuje dołączyć do marsjańskiego klubu w 2022 r.
/mz