Akcje spadły, dolar osłabł, złoto zdrożało, a ceny obligacji wzrosły – tak wyglądał krajobraz po wtorkowej sesji na Wall Street. Zatem była to odwrotność tego, co obserwowaliśmy przez poprzednie dwa miesiące, jakie minęły od wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych.


Spadki na nowojorskich parkietach może i nie były zbyt głębokie, ale wokół rynku dało się wyczuć atmosferę lekkiej rezygnacji. Przecież jeszcze w połowie grudnia Dow Jones miał wdrapać się na 20.000 punktów. Po kilkunastu nieudanych podejściach wciąż ma jedynkę na przedzie.
We wtorek DJIA stracił 0,30% i zakończył dzień na poziomie 19.826,77 punktów. S&P500 oddał tyle samo i znajduje się 6% wyżej niż w dniu listopadowych wyborów prezydenckich. Nasdaq poszedł w dół o 0,63% po tym, jak w piątek ustanowił nowy rekord wszech czasów. Nie muszę chyba dodawać, że także S&P500 i Dow Jones znajdują się tuż poniżej historycznych szczytów.
Ale amerykańskie indeksy to już ostatnie bastiony powyborczego optymizmu. W pełnym odwrocie znalazł się dolar, który na wybór Donalda Trumpa zareagował wręcz euforycznie, osiągając najwyższe notowania od 14 lat. Ale teraz „:zielonemu” cios w plecy zadał sam prezydent-elekt, który podobno miał powiedzieć, że Ameryka ma zbyt silną walutą jak na swoje możliwości gospodarcze.
W przeciwnym kierunku poruszały się ceny złota, które wzrosły po raz 16 w ciągu ostatnich 18 sesji, osiągając najwyższy poziom od listopada (1.215 USD/oz). Metalom szlachetnym sprzyjały też wyraźnie zniżkujące notowania amerykańskich obligacji skarbowych. We wtorek rentowności na prawie całej długości krzywej zmalały o 4-6 pb.
A to właśnie szybki wzrost rynkowych stóp procentowych był obok rajdu dolara i hossy na Wall Street głównym wyznacznikiem euforii na rynkach finansowych. Teraz nadmiernie rozbudzone nadzieje związane z prezydenturą Donalda Trumpa wydają się przygasać. W takim układzie prezydencki „miesiąc miodowy” skończyłby się jeszcze przed piątkową inauguracją.
Krzysztof Kolany