Polska „służba zdrowia” jest w katastrofalnym stanie. Centrum Zdrowia Dziecka musi emitować obligacje, aby nie zbankrutować. Nowoczesne oddziały onkologiczne są zamykane, bo brakuje pieniędzy na bieżące wydatki. Chory musi czekać w kolejce na zabieg przynajmniej kilka miesięcy. Co szósty Polak po operacji umiera. Tymczasem rząd problemy „służby zdrowia” sprowadza do dyskusji o refundacji in vitro.
Trzeba to napisać wyraźnie – problemy „służby zdrowia” to nie jest wina jednego człowieka. Odpowiedzialnych trudno wskazać, bo lista byłaby bardzo długa. Zaczynałaby się od premierów, prawie wszystkich ministrów zdrowia, prezesów NFZ i wielu znanych i mniej znanych lekarzy. Jednak nie o to chodzi, aby latami wskazywać, gdzie leżą problemy. Zrobiono tak na ostatniej debacie Prawa i Sprawiedliwości o stanie polskiej „służby zdrowia”. Debatowano o szkodliwości lub zbawiennej mocy prywatyzacji, o zarobkach lekarzy, podejściu pacjentów do lekarzy, lekarzy do pacjentów, o nakładach na politykę pro zdrowotną i edukacji najmłodszych. Słowem – powiedziano wszystko. Gdyby jednak sprowadzić wszystkie problemy do wspólnego mianownika, to niechybnie byłyby nimi pieniądze. Wszyscy zgadzali się z tym, że jest ich po prostu za mało.
To nieprawda. Pieniędzy jest wystarczająco dużo. W 2013 roku na ochronę zdrowia wydamy 67 mld zł, czyli 5,5 mld zł więcej niż w tym roku. Pieniądze te pochodzą ze składek płaconych przez pracowników i przedsiębiorców. Ponad 20% budżetu państwa wydajemy na ochronę zdrowia. Z różnych statystyk wynika, że oprócz tego na prywatną opiekę lekarską, „łapówki” i inne wydatki związane z ochroną zdrowia wydajemy od 10 do 30 mld zł. Sam rynek farmaceutyczny wart jest 30 mld zł! Pieniędzy mamy sporo, cały problem polega na redystrybucji. Potrzebne są zmiany systemowe. Prywatyzacja usług medycznych opłacanych z obowiązkowych składek na ubezpieczenia zdrowotne to tylko jedno z możliwych rozwiązań – nie najlepsze, ale i tak byłoby bardziej efektywnie niż to, co mamy obecnie.
Reforma potrzebna od zaraz
Reforma systemowa służby zdrowia musi mieć charakter kompleksowy i zdecydowany. Obecnie stopień skomplikowania i liczba praw powoduje paraliż decyzyjny. Tak było np. z ustawą refundacyjną, która doprowadziła do absurdu w wypisywaniu recept lub zmiany w prawie farmaceutycznym, które wprowadziły zakaz reklamy aptek. Przykładów zbyt dużego stopnia skomplikowania niepotrzebnych przepisów nie trzeba daleko szukać – pewna kobieta w ciąży umarła, bo musiała czekać na odpowiednią karetkę.
ReklamaZobacz także
Człowiek, który straci przytomność z powodu przemęczenia może stracić prawo jazdy na rok. Kierowca ambulansu nie wie, czy ma zatrzymywać się na bramkach opłat za wjazd na autostradę. Emeryci w pewnym wieku nie mogą korzystać z drogich terapii, bo są na nie za starzy. Tymczasem niektórzy lekarze pracują po 26 godzin dziennie na dwóch etatach, pielęgniarki zatrudnianie są na umowach „śmieciowych” (elastycznych), a pacjent musi udowadniać w szpitalu, że opłaca obowiązkową składkę na ubezpieczenie zdrowotne, bo inaczej nie zostanie przyjęty.
Tymczasem z konferencji ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza i premiera Donalda Tuska wynika, że w Polsce największym problemem nie są umierający na salach operacyjnych pacjenci lub chorzy na raka, którzy miesiącami czekają na terapię, ale refundacja zabiegów in vitro. Owszem, jest to ważny problem. Niemniej tutaj głos w sprawie oprócz lekarzy ekspertów zabierają także filozofowie i uczeni w piśmie Polacy. Jedni twierdzą, że państwo musi refundować te zabiegi, bo inaczej naród wymrze, a drudzy debatują o ochronie życia poczętego. Nie ważne, kto ma rację. Niestety nikt nie walczy o tych, którzy jeszcze żyją, ale niedługo mogą umrzeć.
Łukasz Piechowiak






















































