Narodowy Bank Polski chciałby, żeby złoty był trochę słaby, ale nie za słaby. Ten trochę słaby ma pomóc eksportowi i dzięki temu wesprzeć wzrost gospodarczy, ale jednocześnie nie powinien być zbyt słaby, by nie doprowadzić do nadmiernej inflacji.


Taka polityka zaczęła się pod koniec zeszłego roku i ostatnie wypowiedzi prezesa NBP wskazują, że trwa nadal. O ile jednak w grudniu NBP starał się przekonać inwestorów, by nie kupowali polskiej waluty, teraz stara się im zasugerować, by jej nie sprzedawali. Czy to może być skuteczne? Zakładam, że może. Czy jest optymalne, w sensie dobre dla gospodarki? Na pewno jest to eksperyment.
Adam Glapiński , prezes NBP, powiedział w piątek: „Kurs złotego obecnie znajduje się w >>strefie komfortu<< NBP i Rady Polityki Pieniężnej, a bank centralny dostosował kurs do tego, co chciał osiągnąć polityką pieniężną” (cytat za PAP). Czyli ta strefa komfortu to 4,50-4,60 zł za euro, choć prezes zastrzegał, że o żadnych konkretnych poziomach nie ma mowy. Przypomnę tylko, że w grudniu NBP dokonywał dużych interwencji walutowych w celu osłabienia złotego.
Banki centralne krajów, które mają płynny kurs walutowy, zwykle starają się nie wpływać na konkretny poziom kursu, bo mogą łatwo przegrać walkę z rynkiem i utracić część wiarygodności. Choć z oczywistych powodów sytuacja nie jest symetryczna w przypadku umocnienia czy osłabienia waluty – znacznie łatwiej jest walczyć bankowi o osłabienie waluty, bo ma do tego duże możliwości (może wytworzyć dowolną ilość waluty krajowej i ją sprzedać, ograniczeniem jest ryzyko inflacji), niż o umocnienie (to może robić tylko w granicach, na jakie pozwala wielkość rezerw walutowych — ograniczenie jest twarde).
W polityce NBP zaskakujący jest jednak nie sam fakt interweniowania, bo przecież banki czasami to robią, ale próba utrzymania kursu na słabym poziomie względem średniej historycznej. Nie jest to przypadek szwajcarskiego banku centralnego, który w minionej dekadzie masowo sprzedawał franki, by zatrzymać znaczącą aprecjację waluty. Złoty był już dość słaby, zanim nasz bank centralny zaczął interweniować. Polski bank próbuje wyjątkowo trudnego tańca na linie — złoty ma być trochę słaby, ale nie za słaby.
Przeczytaj także
Istnieje niemała szansa, że NBP będzie skuteczny w osiąganiu swojego celu. Wielkość możliwych interwencji sprawia, że kupowanie złotego przez inwestorów, gdy cena euro spada w pobliże 4,40, wiąże się z dość dużym ryzykiem. To musiałby być naprawdę mocny ruch, wywołany globalnym silnym wzrostem apetytu na ryzyko wśród inwestorów, by NBP „odpuścił’’. Z drugiej strony nie ma chyba na razie powodów, by złoty gwałtownie się osłabiał. Polska jest dość solidną i zrównoważoną gospodarką, posiadającą wszystkie istotne parametry ryzyka w granicach bezpieczeństwa.
Wobec polityki NBP można jednak mieć dwa zastrzeżenia. Pierwsze zastrzeżenie jest strukturalne i dotyczy tego, czy polityka słabego kursu sprzyja rozwojowi w długim okresie. Na pewno pomaga eksporterom, ale jednocześnie może być czynnikiem niesprzyjającym innowacjom i postępowi technologicznemu. Eksporterzy nie mają presji na podnoszenie marż poprzez innowacje, bo wyższe marże zapewnia im słaby kurs. Jednocześnie większe ryzyko dla zagranicznych inwestorów może utrudniać rozwinięcie rynku kapitałowego.
Te argumenty są jednak moim zdaniem mniej istotne niż drugie zastrzeżenie, a mianowicie — po co strzelać z armaty do muchy? Czy to nie jest wyzbywanie się amunicji potrzebnej na gorsze czasy? Mamy jako kraj ten komfort, że możemy korzystać z elastycznego kursu i jego osłabienia w czasie różnych kryzysów. Żeby jednak ten komfort był trwały, to powinniśmy też pozwalać walucie umacniać się, gdy zjawiska kryzysowe mijają. Umocnienie złotego do 4,30-4,40 zł za euro nikomu by w Polsce nie zaszkodziło. Jeżeli na każdy wstrząs będziemy reagowali osłabieniem waluty i później blokowaniem jej przed umocnieniem, to możemy stać się krajem z permanentną deprecjacją. Czy to ma sens?

























































