Po czwartkowym skoku o ponad 10% w piątek ropa naftowa podrożała o kolejne 5%, wieńcząc szalony tydzień zwyżką o prawie 11%. To największy tygodniowy wzrost cen amerykańskiego „czarnego złota” od pamiętnego marca 2009 roku.


Inwestorzy i analitycy, którzy pamiętają wieloletni dołek z zimy 2009 roku, w tym tygodniu mogli przeżywać dejá vu. Najpierw (w poniedziałek) ceny ropy po obu stronach Atlantyku zjechały do 6,5-letnich minimów (odpowiednio 37,88 USD w Nowym Jorku i 42,24 USD w Londynie), co oznaczało spadek o jedną trzecią w ciągu zaledwie dwóch miesięcy.
Po tak dynamicznych spadkach również odbicie było „po byku”. Ropa Brent w dwa dni zdrożała o 14,6%, z 43,61 do 50,08 USD za baryłkę. Kurs ropy z Teksasu odbił się z 38,14 USD na poniedziałkowym zamknięciu notowań do 45,25 USD na koniec piątkowego handlu. Był to wzrost o 10,8%.
Było to klasyczne odreagowanie skrajnie wyprzedanego rynku, więc nie warto zawracać sobie głowy „fundamentalnymi” pretekstami, które posłużyły za uzasadnienie tak silnych wzrostów. W czwartek była nim była plotka, jakoby Wenezuela miała zwołać nadzwyczajne spotkanie kartelu OPEC w celu obniżenia i tak nierespektowanych limitów wydobycia.
W piątek agencje cytowały doniesienia z Jemenu, gdzie wojska Arabii Saudyjskiej przekroczyły granicę w odwecie za „wycieczki” jemeńskich bojowników. Dla handlujących ropą Amerykanów był to wystarczający powód dla ropy po 40 USD za baryłkę. Korespondencyjny konflikt saudyjsko-irański rozgrywający się na jemeńskiej ziemi może stać się źródłem jeszcze większej destabilizacji na roponośnym Bliskim Wschodzie.