Zniesienie restrykcji miało uwolnić boom konsumpcyjny, ponieważ znużeni zamknięciem w domu Polacy mogli w końcu rozładować niezrealizowane plany zakupowe. Na razie jednak takiego boomu nie widać w danych o sprzedaży detalicznej. Rośnie ona w solidnym tempie, ale bez fajerwerków.


Dlaczego? Możliwe są dwie interpretacje. Konsumenci mogą kupować dużo usług, których nie widać w danych o sprzedaży detalicznej. Lub mogą wciąż oszczędzać, wiedzeni podwyższonym strachem. Bliższa jest mi pierwsza interpretacja.
W lipcu sprzedaż detaliczna wzrosła o 3,9 proc. rok do roku, licząc w cenach stałych, czyli odejmując zmiany cen. To oznacza, że sprzedaż jest już ok. 4 proc. wyższa niż w lutym 2020 roku – tuż przed pandemią. Ale jednocześnie jest wciąż ok. 4 proc. poniżej trendu sprzed kryzysu. To pokazuję na wykresie. Czyli popyt na towary konsumpcyjne i usługi gastronomiczne (bo one też znajdują się w danych o sprzedaży detalicznej) wciąż jest niższy niż mógłby być gdyby nie kryzys.


Pesymiści powiedzą, że Polacy wciąż wstrzymują się z odważnymi decyzjami zakupowymi. Na taką możliwość wskazuje dość niski poziom indeksu nastrojów konsumentów, który jest wciąż znacznie niższy niż przed 2020 r. Wprawdzie bezrobocie spada, a wynagrodzenia rosną, ale jednak w ludziach wciąż tkwi jakieś ziarno strachu.
Ale optymiści wcale nie muszą kapitulować. W sprzedaży detalicznej nie ma małych sklepów, zatrudniających mniej niż 10 osób. I nie ma też usług. Więc jest możliwe, że konsumenci zwiększyli mocno zakupy w tych segmentach gospodarki. Kupują częściej w małych sklepach, sprzedających przez Allegro i inne platformy, lub na bazarkach, w Żabkach itd. A co ważniejsze, kupują bardzo dużo usług, szczególnie restauracyjnych, rekreacyjnych, turystycznych, hotelarskich. Pisałem kilka dni temu, że są sygnały mocnej relokacji popytu w gospodarce w kierunku branż, które były najbardziej poszkodowane przez kryzys. W przeszłości nie raz zdarzało się, że sprzedaż detaliczna rosła słabo, a konsumpcja szybko – lub odwrotnie. Po prostu sprzedaż nie wyłapuje wszystkich trendów.
Mi, jak wspomniałem, bliżej jest do interpretacji wskazującej na relokację, a nie wyhamowanie popytu konsumpcyjnego. Natomiast bez względu na to, która opcja jest teraz grana, Polska mocno korzystna na mocnym ożywieniu popytu konsumpcyjnego na całym świecie. Warto dostrzec, że choć sprzedaż detaliczna jest w Polsce niższa niż trend sprzed kryzysu, to produkcja przemysłowa jest dużo wyższa. Czyli Polacy nie kupują bardzo dużo towarów, ale fabryki w Polsce produkują tych towarów bardzo dużo. Dzieje się tak m.in. dlatego, że duży jest popyt konsumpcyjny w krajach rozwiniętych, w tym szczególnie w USA, gdzie wiosną nastąpiła eksplozja popytu. Co więcej, w wielu krajach następuje przesunięcie popytu w kierunku towarów nieco tańszych, które akurat są sprzedawane przez firmy z Polski.
Okres kryzysu Polska więc wykorzystała na zwiększenie oszczędności – produkowaliśmy więcej niż konsumowaliśmy, co sprawia, że redukcji uległo zadłużenie zagraniczne. Więc ja bym tym kulawym ożywieniem sprzedaży dziś nie martwił się nadmiernie.
Natomiast oczywiście niedobrze by było, gdyby kryzys zasiał permanentne zwątpienie wśród konsumentów w swoją przyszłość i stabilność finansową. Bardziej martwią mnie więc nastroje niż zakupy. Rozwój opiera się na optymizmie. Gdyby okazało się, że COVID trwale podważył optymizm Polaków, byłoby to niedobre. Choć oczywiście jest o wiele za wcześnie by wyrokować, czy tak się mogło stać.