4 dni potrzebował Sejm Rzeczypospolitej, aby przyklepać rządową grabież oszczędności emerytalnych 16 milionów Polaków. Posłowie nie mieli wątpliwości i pozostali głusi na krytyczne opinie ekonomistów, poważne zastrzeżenia prawników i konstytucjonalistów oraz głos społeczeństwa. Cóż, tak to już jest, gdy rząd desperacko potrzebuje pieniędzy, w państwowej kasie zieje wielka dziura, a przed nadchodzącymi wyborami podwyżka podatków lub cięcie wydatków byłoby politycznym samobójstwem dla szefa partii rządzącej.
Nie jestem zwolennikiem OFE i już cztery lata temu pisałem, że „każdą złotówkę wpłaconą na konto ZUS lub OFE należy traktować jako złotówkę definitywnie straconą”. Ale pewne rzeczy należy nazwać po imieniu tak, jak na to zasługują. I nawet jeśli zgodnie z wyrokiem Sądu Najwyższego pieniądze zgromadzone w Funduszach nie są nasze, lecz należą do sektora finansów publicznych, to rząd nie ma prawa ich tak po prostu zagrabić.
Sposób, w jaki państwo przywłaszczyło sobie własne długi zgromadzone w OFE (ok. 150 mld zł) i praktycznie zaorało kapitałowy (nie mylić z rynkowym) filar emerytalny, skłania do głębszej refleksji. Po pierwsze, właśnie przekonaliśmy się, ile warte są obietnice emerytalne składane przez polityków. Jeśli demontaż OFE zajął Sejmowi 4 dni, to przycięcie świadczeń z ZUS zajmie mu pewnie pół dnia. To jest nieuniknione, ponieważ przyszłe zobowiązania wobec emerytów nie znajdują pokrycia w przyszłych dochodach państwa, co zresztą pokazują same prognozy Zakładu.
Po drugie, debata i głosowanie w sprawie OFE ujawniły mizerię opozycji parlamentarnej. Żadna z czterech głównych partii nie odważyła się sprzeciwić istocie rządowej „reformy”. To dowód, że tak naprawdę nic je nie różni i nie ma najmniejszego znaczenia, która z nich uzyska największe poparcie wyborców. Drodzy Państwo, jeśli co 4 lata głosujecie na tych samych ludzi, to na litość boską nie oczekujcie potem lepszych rezultatów. Każdy poseł, który dziś poparł zabór oszczędności emerytalnych, nie zasługuje na reelekcję.
Po trzecie, kolejny raz potwierdziło się, że trójpodział władzy w III RP jest fikcją. Sejm zamiast kontrolować i powstrzymywać rządzących, bezrefleksyjnie „przyklepuje” wszystkie akty prawne wychodzące nawet z najmroczniejszych zakątków gmachów rządowych.. Przeważająca większość posłów nawet nie przeczytała rządowej ustawy, nie mówiąc już o próbie jej zrozumienia. I tak jest z setkami aktów prawnych, narzucanych nam każdego roku. Parlamentarzyści głosują tak, jak im nakaże ich szef – czyli najczęściej aktualny premier.
Dzieje się tak dlatego, że o składzie parlamentu w większym stopniu niż wyborcy decydują szefowie partii dzierżący w nich władzę absolutną i mający pełną kontrolę nad składem list wyborczych. Zupełnie jak w PRL-u, gdy można było „wybierać” tylko spośród kandydatów wskazanych przez władzę. Winę za taki stan rzeczy ponoszą ci Polacy, którzy głosują ciągle na tych samych ludzi, patrząc nie na jakość kandydata, lecz na szyld, pod którym kandyduje. Idę o zakład, że z pierwszego miejsca na liście PiS lub PO do Sejmu dostałby się nawet koń. Byleby tylko w dniu wyboru miał ukończone 21 lat i posiadał polskie obywatelstwo.
Krzysztof Kolany
Bankier.pl
























































