Cała seria słabych danych makroekonomicznych z USA tym razem zadziałała tak, jak nakazują klasyczne podręczniki inwestowania. Ceny akcji spadły, a ceny obligacji wzrosły. Dla indeksu S&P500 mogła to być przełomowa sesja.


Dzień wcześniej napisałem, że sesja nie przyniosła rozstrzygnięć. S&P500 ani nie przebił linii bessy, ani się od niej nie odbił. Zrobił to w środę, wieńcząc dzień spadkiem o 1,56% i schodząc do poziomu 3 928,85 punktów. Dow Jones poszedł w dół o 1,81% i finiszował z wynikiem 33 296,96 pkt. Nasdaq zaliczył utratę 1,24% i zszedł poniżej 11 000 punktów.
W dość zgodnej opinii komentatorów przyczyną takiego zachowania rynku w znacznej mierze były bardzo słabe dane napływające z gospodarki USA. Grudniowa sprzedaż detaliczna była (i to nominalnie!) aż o 1,1% niższa niż w listopadzie (gdy spadła o 1% mdm). Był to rezultat wyraźnie gorszy od oczekiwanego przez ekonomistów spadku o 0,8% mdm i to w dodatku pogłębionego przez mocną rewizję statystyk za listopad (z -0,6% do -1,1%). To jasny sygnał, że z amerykańskiego konsumenta uszło powietrze i że nawet sezon bożonarodzeniowego konsumpcyjnego szaleństwa nie jest w stanie zmusić go do wydawania większych ilości pieniędzy. Był to najsilniejszy spadek sprzedaży detalicznej w USA od 12 miesięcy, choć po części odpowiadały zań niższe ceny paliw.
Decyzje konsumentów najwyraźniej już znalazły przełożenie na koniunkturę w fabrykach. Amerykańska produkcja przemysłowa w grudniu poszła w dół o 0,7% mdm, choć rynkowy konsensus zakładał spadek ledwie o 0,1%. Był to największy spadek od prawie dwóch lat. I podobnie jak w przypadku sprzedaży detalicznej także tu drastycznie zrewidowano dane za listopad: z -0,2% mdm na -0,6% mdm. Wzrosły także zapasy niesprzedanych towarów (o 0,4% mdm w listopadzie), co dobitnie wskazuje na słabość popytu konsumpcyjnego w największej gospodarce świata.
Na osłodę inwestorzy dostali sensacyjny spadek cen producentów. Dzięki tańszym paliwom i żywności wskaźnik PPI w grudniu był o 0,5% niższy niż w listopadzie oraz już „tylko” o 6,2% wyższy niż przed rokiem. Dla porównania, jeszcze w czerwcu roczna dynamika amerykańskiej PPI przekraczała 11%, a w listopadzie wynosiła 7,3%.
Raport o szybko malejącej presji inflacyjnej po stronie producentów początkowo wzbudził spekulacje o możliwości przyhamowania podwyżek stóp procentowych w Rezerwie Federalnej. Ale przemawiający w środę oficjele szybko odarli rynek z tych nadziei. Szef Fedu z St. Louis James Bullard oraz szefowa oddziału z Cleveland Loretta Mester jasno powiedzieli, że stopa funduszy federalnych musi znaleźć się powyżej 5%, aby stłumić inflację. Teraz znajduje się w przedziale 4,50-4,75%. Rynek terminowy jest przekonany, że 1 lutego wzrośnie, ale już tylko o 25 pb., co byłoby najłagodniejszą podwyżką od marca 2022.
Jeśli determinacja „fedzi” faktycznie okaże się tak silna jak ich oświadczenia, to rynek akcji otrzyma najgorszą możliwą kombinację: restrykcyjną politykę monetarną przy malejącej inflacji i rosnącym ryzyku recesji (czytaj: przy topniejących korporacyjnych marżach i zyskach). Jest to potencjalna recepta na kontynuację giełdowej bessy rozpoczętej nieco ponad rok temu. A środowe odbicie od linii trendu spadkowego jest tylko tego potwierdzeniem.
Odnotujmy jednak, że tym razem zniżkującym cenom akcji towarzyszyły rosnące ceny amerykańskich obligacji skarbowych. Rentowność 10-letnich Treasuries obniżyła się aż o 16 punktów bazowych, schodząc do 3,375%. Dochodowość (YTM) w przypadku papierów 2-letnich poszła w dół o ponad 11 pb., do 4,078%. Spadek rentowności oznacza wzrost ceny rynkowej obligacji. Ale też sygnalizuje brak wiary rynku długu w zdecydowane podwyżki stóp procentowych w Fedzie.