Notowania ropy naftowej zbliżyły się do psychologicznej bariery stu dolarów za baryłkę. Czarny surowiec osiągnął najwyższe notowania od przeszło 7 lat i zdaniem analityków jeszcze podrożeje, sypiąc piach w tryby światowej gospodarki.


Rynek ropy naftowej przebył długą drogę od kwietnia 2020 roku, gdy po raz pierwszy w historii nowojorskiej giełdy odnotowano ujemne ceny tego strategicznego surowca. Wiosną ’20 w Londynie kurs ropy Brent dołował na poziomie niespełna 16 USD za baryłkę, co było najniższą ceną od przeszło 20 lat. Niemal globalny lockdown zdruzgotał wtedy aktywność gospodarczą i doprowadził do bezprecedensowego spadku popytu na paliwa. Natomiast producenci zareagowali ze sporym opóźnieniem, jeszcze przez wiele tygodni pompując surowiec na rynek. Magazyny pękały w szwach, a niemal darmowej ropy nikt nie chciał.
Przeczytaj także
Później jednak OPEC mocno przykręcił naftowy kurek, a prywatni nafciarze wstrzymywali pracę nierentownych szybów. Za to popyt na paliwa zacząć się odradzać szybciej, niż ktokolwiek przypuszczał. W rezultacie mniej więcej od połowy 2020 roku na rynek trafia mniej ropy, niż jest zużywane. A to skutkuje konsekwentnym spadkiem zapasów, które na początku tego roku spadły do poziomów nienotowanych od lat.
Konsekwencją permanentnego niedoboru (rozumianego jako nadwyżka bieżącego zużycia nad bieżącymi dostawami) są coraz wyższe ceny. W połowie lutego za baryłkę ropy Brent płacono już prawie 97 dolarów. Jeszcze na początku grudnia „czarne złoto” kosztowało mniej niż 70 USD, a rok temu było wyceniane na nieco ponad 60 USD. Tak wysokich cen nie widzieliśmy od października 2014 roku. Powoli jednak przypominamy sobie świat sprzed dekady, gdy w latach 2011-14 ropa Brent kosztowała ponad sto dolarów za baryłkę.
Popyt, OPEC, Jankesi i Rosja
Pierwszym motorem wzrostu cen ropy jest silne ożywienie popytu. Po lockdownowym krachu, gdy konsumpcja czarnego surowca spadła o ok. 20%, już pod koniec 2021 roku wróciliśmy do przedcovidowego zużycia rzędu 100 milionów baryłek dziennie (bpd). Według najnowszych prognoz kartelu OPEC w tym roku zapotrzebowanie na ropę naftową wzrośnie o 4,15 mln bpd po zwyżce o 5,7 mln bpd w roku 2021. Co więcej, w poprzednich miesiącach szacunki te zwykle były korygowane w górę. Oznacza to, że globalny popyt na ten strategiczny surowiec wyraźnie przekroczy sto milionów baryłek dziennie, przebijając rekord z roku 2019.


Drugim problemem jest bardzo powolna odbudowa podaży ropy naftowej, która jak dotąd nie powróciła do przedcovidowych poziomów. Duża w tym „zasługa” krajów OPEC, które mocno ograniczyły produkcję i potem bardzo powoli odkręcały kurek z surowcem. W styczniu 2022 z naftowego kartelu płynęło niemal 28 mln baryłek dziennie, a więc niewiele więcej niż w grudniu czy listopadzie. To nawet nie tyle, że naftowy kartel złośliwie ogranicza dostawy (choć to też). Część krajów z różnych powodów nie jest w stanie zwiększyć wydobycia w odpowiednim tempie. Produkcja zmalała np. w Wenezueli, Libii oraz Iraku.
Odsiecz nie nadeszła też z Ameryki. Wydobycie w Stanach Zjednoczonych zatrzymało się na poziomie 11,5-11,7 mln bpd wobec rekordowych 13 mln bpd w marcu ’20. Pomimo obserwowanego w ostatnich miesiącach wzrostu liczby wiertni dostawy ze Stanów Zjednoczonych pozostają wyraźnie niższe niż przed Covidem. Tymczasem przy cenach podchodzących pod sto dolarów za baryłkę wydobycie ze złóż łupkowych powinno być bardzo opłacalne.


- Obojętnie, czy będzie to 150 USD, 200 USD czy 100 USD za baryłkę, nie zamierzamy zmieniać naszych planów rozwoju – powiedział agencji Bloomberga Scott Sheffield, prezes Pioneer Natural Resources. Amerykańscy nafciarze nie chcą powtórzyć błędu sprzed dekady, gdy zalali rynek ropą i po spadku jej notowań musieli masowo zamykać nierentowne szyby, w które zainwestowali miliony dolarów. Zdaniem analityków dopiero w 2023 roku amerykańskie wydobycie powróci do przedcovidowych poziomów.
Wiele wskazuje na to, że problemy ze zwiększeniem produkcji ropy naftowej mają naturę strukturalną. Od dekady w Europie i Stanach Zjednoczonych wiele mówi się o „zielonej energii”, która w myśl jej promotorów ma zastąpić „brudne” źródła kopalne (węgiel, ropę i gaz). Forsowana przez niemieckie i unijne władze „zielona transformacja” w połączeniu z klimatyczną propagandą różnorakich organizacji „ekologicznych” sprawiły, że dla wielu banków finansowanie eksploracji nowych złóż stało się tematem tabu.
Także same kompanie naftowe nie były za bardzo chętne do wydawania pieniędzy na nowe projekty poszukiwawcze. Utrzymujące się w latach 2014-17 względnie niskie ceny ropy naftowej skutecznie zniechęcały naftowych gigantów do inwestycji w nowe złoża. Jeszcze w roku 2014 amerykańskie kompanie naftowe wydały na poszukiwanie nowych złóż 22,7 mld dolarów. Dwa lata później było to już niespełna 9,9 mld USD, a w roku 2020 zaledwie 6,2 mld USD. Trudno się zatem dziwić, że ropy znajdowano coraz mniej i gdy nagle powrócił popyt i wysokie ceny, to ciężko jest zwiększyć wydobycie. Na to potrzeba czasu i to czasu liczonego w latach.


Dodatkowe kilka dolarów na baryłce w ostatnich tygodniach dodała też geopolityka. Rysowana przez Zachód groźba rosyjskiej inwazji na Ukrainę może mieć niebagatelne znaczenie dla cen energii. Rosja jest największym producentem i drugim eksporterem ropy naftowej na świecie. Jeśli ewentualne sankcje amerykańskie i unijne uderzyłyby w sektor energetyczny lub odcięłyby Moskwę od globalnego systemu finansowego, to ropy mogłoby faktycznie zabraknąć. To jednak scenariusz raczej mało prawdopodobny. Warto przypomnieć, że zarówno w roku 2008 (rosyjska inwazja na Gruzję), jak i w 2014 (faktyczna napaść na Ukrainę) rosyjska ropa płynęła na Zachód bez jakichkolwiek przeszkód.
Strategiczny błąd Zachodu
Jeszcze niedawno kolejne państwa bogatego Zachodu ogłaszały drakońskie plany zakazania sprzedaży aut spalinowych w ciągu najbliższych 10-20 lat. Takie komunikaty nie mogły pozostać bez wpływu na decyzje koncernów naftowych. Po co mam wydawać miliony na eksplorację nowych złóż, skoro władza chce zabić popyt na mój produkt? – pomyślał zapewne niejeden prezes. Tyle tylko, że cały ten medialny szum wokół elektromobilności nie jest w stanie zmienić istoty sprawy. Auta na baterię są i zapewne jeszcze przez długi czas pozostaną fanaberią dla bogatych, a i tak gros popytu na nie wynika tylko z rządowych dotacji i przywilejów. Śmiesznie krótki zasięg, wysokie ceny, długi czas ładowania i obliczony zaledwie na kilka lat żywot baterii – to wszystko wciąż czyni współczesne auta elektryczne niepoważną alternatywą dla pojazdów napędzanych silnikiem spalinowym. A przecież czymś trzeba jeździć i przewozić towary. Na dziś jedyną sensowną opcją są pojazdy napędzane paliwami kopalnymi.
Jako cywilizacja mamy w tym momencie tylko dwie możliwości. Albo pożegnamy motywowane ideologią bajki o „bezemisyjnym” transporcie i przeprosimy się z ropą naftową, albo powinniśmy się przyzwyczaić do rzeczywistości, w której czarny surowiec osiąga trzycyfrowe ceny. A wtedy benzyna i olej napędowy mogą stać się towarami, na który nie każdy może sobie pozwolić.


Na to wszystko nakładają się kwestie walutowe. Sytuację pogarsza mocny dolar, przez co ceny ropy mocniej uderzają w portfele europejskich kierowców. Dla porównania, gdy ropa po raz ostatni kosztowała tyle, co obecnie (czyli jesienią 2014 roku), dolar wyceniany był wówczas na ok. 3,20 zł. W efekcie polskie rafinerie kupują surowiec po ok. 380 zł za baryłkę. A więc już blisko rekordowych 400 zł/bbl, jakie ropa Brent osiągnęła w styczniu 2012 roku. Niewykluczone zatem, że bardziej od wszelkich "tarcz antyinflacyjnych" teraz przydałby się nam po prostu mocniejszy złoty.