Budżet UE to taki tort do podziału. Składników dostarczają głównie Niemcy, trochę też Francuzi i Anglicy. Unijni cukiernicy robią wszystko, aby kryzysowy tort był jak najtańszy. Polska chce wyrwać dla siebie jak największy kawałek.
Budżet Polski na jeden rok to dokument tak skomplikowany, że jest praktycznie niezrozumiały dla przeciętnego Polaka. Z kolei budżetu UE składa się z setek dokumentów, które rozumie najwyżej garstka osób. Dla ułatwienia politycy operują całymi zagregowanymi kwotami, np. 300 mld zł. Jednak nie mówią, z ilu strumieni i z jakich źródeł będą one wypływać. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że sami tego nie wiedzą.
![]() | »Zachowamy chociaż część nadzoru nad bankami |
Polska w tym momencie walczy o 300 mld zł. Premier Donald Tusk mówił nawet o 400 mld zł, ale jest to kwota, które nie uwzględnia składek płaconych przez nas do budżetu UE. Co istotne, możliwe do pozyskania środki podawane są w euro. Zatem przy obecnym kursie gra toczy się o 72,3 mld euro. W perspektywie 7 lat może to być więcej lub mniej w zależności od kursu walutowego lub tego, czy wejdziemy do strefy euro. Krzysztof Kolany, główny analityk Bankier.pl twierdzi, że to równie dobrze może być ze 30 mld zł, gdy euro zostanie walutą tylko Grecji, Hiszpanii i Portugalii. W tak długiej perspektywie wszystkie scenariusze są prawdopodobne.
Ile Polska dostanie z Unii?
Wcześniej mówiono o 79 mld euro, ale na to nie ma żadnych szans. Cypr, który sprawuje obecnie prezydencję, zaproponował 75 mld euro. Polacy jeszcze się na to nie zgodzili i słusznie. Negocjacje będą trwały do ostatniej chwili.
»Tusk: w sprawie budżetu UE mogę liczyć na prezydenta |
Najwięksi płatnicy netto, czyli Niemcy, Francuzi i Anglicy robią wszystko, aby zmniejszyć swoje zobowiązania. Argumentem za zmniejszeniem budżetu jest fakt, że Polska jako w miarę stabilna gospodarka, odnotowująca wzrost PKB nawet w czasach największej fali kryzysu, nie może być utrzymywana przez państwa, które borykają się z problemami finansowymi. W zasadzie trudno im odmówić racji. Niemniej polska gospodarka jest mocno uzależniona od pieniędzy z UE. Jeżeli dostaniemy dużo mniej, to grozi nam syndrom odstawienia.
Jak wydajemy środki z UE?
Obecny budżet dla Polski to ponad 65 mld euro, które – uzupełnione o obowiązkowy wkład własny – dają ponad 82 mld euro. Z raportu KPMG wynika, że do końca 2011 roku polscy beneficjenci podpisali umowy na kwotę 52,4 miliarda euro, czyli 63% budżetu dostępnego w obecnej perspektywie finansowej. Beneficjentom wypłacono 23 miliardy euro, czyli 40% wszystkich zakontraktowanych środków. Stanowi to tylko 28% wartości przyznanego budżetu w ramach perspektywy finansowej 2007-2013.
»Tusk: ważne, by spójność nie była jedyną ofiarą cięć w budżecie UE |
Pieniądze UE wydajemy, ale daleko nam do perfekcji. W latach 2007-2010 otrzymaliśmy możliwość wykorzystania wsparcia w wysokości 65,3 mld euro. Łącznie wszystkie kraje w naszym regionie (Europa Środkowa, Bałkany i kraje nadbałtyckie) miały do wydania 210 mld euro. KPMG w swoim raporcie podaje, że wartość kontraktacji z budżetu dostępnego dla Polski wyniosła tylko 64%, czyli poniżej średniej, która wynosiła 67%. Byliśmy niewiele lepsi niż Rumuni i Słoweńcy. Najlepsi byli Estończycy, którzy w 2011 roku zakontraktowali 94% przeznaczonego dla siebie budżetu.
Na co idą unijne pieniądze?
Z listopadowego raportu KSI wynika, że od 2007 roku podpisano z beneficjentami 77 tys. umów o dofinansowanie na kwotę 326,5 mld zł wydatków kwalifikowalnych, gdzie dofinansowanie w części UE wyniesie 225,8 mld zł. To 80 proc. alokacji na lata 2007-2013. Pieniądze wydajemy przede wszystkim na wsparcie dla przedsiębiorstw, remonty i rozbudowę infrastruktury oraz kapitał ludzki, czyli szkolenia, staże i podnoszenie kwalifikacji zawodowych obywateli. Pieniądze trafiają do szkół wyższych i prywatnych przedsiębiorstw; często środki unijne stanowią główne zaplecze finansowe dla nowych inicjatyw gospodarczych podejmowanych przez osoby, które do tej pory były bezrobotne.
Źródło: iStockphoto/Thinkstock
Ostatnio w mediach pojawiają się propagandowe spoty o tym, że wiele osób nieświadomie korzysta z funduszy europejskich. Średnio na każdego obywatela przypada 6 tys. zł. W rzeczywistości nie każdy korzysta z tych pieniędzy. Jakiś przedsiębiorca dostanie 400 tys. zł wsparcia, a jakiś bezrobotny pójdzie na szkolenie warte 2 tys. zł, na którym w ostateczności zarobią tylko organizatorzy. A ich sąsiad nie dostanie nic, bo nawet pobliska droga nie wymagała remontu z dofinansowaniem unijnym. Jeden zje porcję tortu z wisienką, drugi okruszki, a trzeci usłyszy o tym w telewizji.
Dlaczego musimy wydawać jak najwięcej środków UE?
Przyjmuje się, że Polska nie jest płatnikiem netto - więcej otrzymuje od UE niż wpłaca, czyli otrzymuje większy kawałek tortu niż wnosi do niego składników. Niemniej wszystko zależy od przyjętej metodologii. Opozycja od lat twierdzi, że nie jest tak różowo i wcale nie jesteśmy beneficjentem. W 2011 roku teoretycznie otrzymaliśmy 59 mld zł, a musieliśmy wpłacić tylko 44 mld zł. Różnica, czyli 15 mld zł, to nasz zysk. Tymczasem to, ile pieniędzy pozyskamy, zależy przede wszystkim od naszych zdolności w wydatkowaniu środków. Na przykład w 2008 roku przez krótki moment byliśmy płatnikiem netto, bo do budżetu UE wpłaciliśmy ok. 1,5 mld zł więcej niż otrzymaliśmy.
Pieniądze, które negocjujemy, to tylko przyrzeczenie, że taką kwotę możemy wydatkować. Jeżeli jej nie zakontraktujemy na projekty przygotowywane zgodnie z unijnymi wytycznymi, to ostatecznie może się okazać, że zamiast 50 mld zł otrzymamy tylko 35 mld. Natomiast kwota składki do budżetu jest w zasadzie od tego niezależna. Dlatego tak ważne jest, aby pieniądze wydawać. Często widzimy, że realizowane projekty mogą dotykać absurdu, ale w ostateczności liczy się to, aby trafiały do Polski. Wygląda to tak, jakbyśmy dostali porcję tortu, ale musieli go zjeść małą łyżeczką w określonym czasie. Jeżeli trochę nakruszymy na podłogę, to nic wielkiego się nie stanie. Ważne, aby zjeść jak najwięcej przed zamknięciem cukierni.
Łukasz Piechowiak
Bankier.pl