Na koniec IV kw. 2015 roku w Polsce pracowało 16,2 mln osób. Udział funduszu płac w gospodarce nie przekracza 36%. Specjaliści z NBP przekonują, że nie należy spodziewać się zwiększonego udziału funduszu płac w gospodarce, chociaż rośnie on stabilnie i konsekwentnie.


Średni udział funduszu płac w gospodarce dla krajów OECD wynosi ok. 58% PKB. - W warunkach niskiej presji płacowej rosnący stopień wykorzystania czynnika pracy przekłada się na powolny, ale konsekwentny wzrost udziału kosztów pracy w WDB – czytamy w raporcie NBP dotyczącym rynku pracy w Polsce za IV kw. 2015 roku. W tym okresie dynamika wynagrodzeń wzrosła i wyniosła 3,2% rdr.
Innymi słowy, wzrost wynagrodzeń jest stabilny pomimo znacznie poprawiającej się sytuacji na rynku pracy. NBP nie pisze tego wprost, ale z tego komunikatu wynika, że pomimo znacznej poprawy na rynku pracy (bezrobocie na poziomie historycznego minimum, w IV kw. stopa bezrobocia BAEL w Polsce wyniosła 7,1%, a bezrobocie rejestrowane wyniosło 9,9%), wzrost wynagrodzeń jest praktycznie nieodczuwalny. Być może dynamika wzrostu ulegnie przyśpieszeniu, bo większa liczba firm deklaruje podwyżki (ok. 19% ankietowanych).
Przeczytaj także
4/5 Polaków zarabia mniej niż 3549 zł netto
Przeczytaj także
Niższe prawdopodobieństwo utraty pracy
Za przyczynę, stosunkowo niskiej dynamiki wzrostu wynagrodzeń w stosunku do spadku bezrobocia, eksperci NBP podają m.in. deflację, która obniża presję płacową (tzn. ceny nie rosną, a to oznacza, że nie ma powodów do podwyżek). Jednocześnie zwracają oni uwagę, że dynamika płac rośnie szybciej od wydajności – przy czym za wydajność należy rozumieć wartość wytworzonych dóbr i usług przez jednego pracownika w danej jednostce czasu.
Od trzech lat rośnie w Polsce zapotrzebowanie na pracowników. M.in. dzięki temu spada prawdopodobieństwo utraty pracy. I tak, prawdopodobieństwo przejścia osoby bezrobotnej do zatrudnienia wynosi ok. 14%, a utraty pracy ok. 0,75%.
Eksperci Narodowego Banku Polskiego podkreślają, że wyraźne przyśpieszenie tempa wzrostu liczby pracujących BAEL w IV kw. 2015 roku wiązało się przede wszystkim z dalszym zwiększaniem udziału stabilnych form zatrudnienia w pracy najemnej. Przyrost umów stałych wyniósł 3,5% rdr. W tym samym czasie liczba pracujących na podstawie umów czasowych spadła o 2%. W tym tempie, do średniej UE dojdziemy za jakąś dekadę – w 2014 roku blisko co trzecia umowa o pracę w Polsce była kontraktem terminowym, a blisko 1 mln ludzi pracuje na zleceniu, co przy 16 mln pracujących w gospodarce, NBP określił relatywnie rzadkim kontraktem na rynku pracy, dominującym głównie w usługach.
To niestety kwestia perspektywy, bo połowa z tego miliona to byli ludzie młodzi do 30. roku życia, którzy m.in. z uwagi na niestabilne formy zatrudnienia odwlekali decyzje o rodzicielstwie.
W 2015 roku przybyło w sumie 200 tys. miejsc pracy
NBP zwraca uwagę, że pracodawcy lepiej zagospodarowują zasoby (pracy) w związku z tym spada liczba tzw. zmarnowanych godzin pracy, co powinno mieć wpływ na większą wydajność, ale tę hamują nowo przyjęci do pracy, których wciąż cechuje niższa produktywność.
Zdaniem NBP zmiany te wynikają przede wszystkim ze zwiększenia popytu na pracę, co sprawia, że w coraz większym stopniu mamy do czynienia z rynkiem pracownika, a to stawia go w lepszej pozycji negocjacyjnej (ale w większym stopniu odnośnie do formy zatrudnienia, a nie płacy). Nie bez znaczenia były też reformy podjęte w Kodeksie pracy, chociaż one w większym stopniu będą miały wpływ na rynek pracy dopiero od 2016 roku.
Nie zmienia to faktu, że płace w Polsce nie rosną tak szybko, jak byśmy tego chcieli – wyjaśnienie jest proste i chociaż NBP tego nie chce przyznać wprost, to fakt jest taki, że wpadliśmy w pułapkę średniego dochodu jak śliwka w kompot i niestety jest wielce prawdopodobne, że bez państwowej stymulacji vide Plan Morawieckiego nie ma dużych szans na poprawę.
Przeciętne wynagrodzenie wynosi 4 tys. zł brutto (2,9 tys. zł netto), a mediana ok. 3,2 tys. zł brutto (ok. 2,4 tys. zł netto).
Rynki przed trudnymi decyzjami
Coraz bardziej wydaje mi się, że rzeczywiście (tak twierdzi wielu analityków) w Szanghaju 26. lutego G-20 (ministrowie finansów i banki centralne) zawarli nieformalne porozumienie mające na celu osłabienie dolara. Słabszy dolar pomaga w podniesieniu cen surowców, a to pomaga gospodarkom krajów rozwijających się zmniejszając jednocześnie ich spłaty zadłużenie dolarowego. Goldman Sachs, najbardziej chyba wpływowa firma inwestycyjna, twierdzi, że do takiego porozumienia nie doszło, ale kto wie? Gdyby nie doszło to powinno było dojść.