Niska frekwencja podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego wręcz nakazuje nam zastanowić się nad kondycją polskiej demokracji. A jest ona licha i nikt nie powinien mieć co do tego wątpliwości. Przeciętnie połowa Polaków w ogóle nie chodzi na wybory, ale narzekają wszyscy. Skoro rząd może nam nakazać umieszczanie alkomatów w samochodach, to może czas zmusić Polaków do oddawania głosu w wyborach?
Trudno znaleźć osobę, która nie narzekałaby na polskich polityków. Oskarża się ich o wszystko co najgorsze. Wielkie, średnie i małe afery oburzają opinię publiczną, ale gdy przychodzi co do czego, to na Wiejskiej pojawiają się wciąż te same twarze. I tak od dwudziestu pięciu lat mamy kilkuset etatowych posłów i senatorów, którzy za swoją ciężką prace otrzymują 20 tys. zł miesięcznie plus tablet.
Część ma czelność twierdzić, że od 18 lat nie mieli podwyżki, przez co należy ich stawiać na równi z rodzicami niepełnosprawnych dzieci, którzy muszą utrzymać się za mniej niż 1 tys. zł miesięcznie. Towarzystwo jest oderwane od rzeczywistości na tyle, że dla ich własnego dobra należałoby pozbawić ich miejsca w ławie sejmowej, bo na emeryturze po prostu sobie nie poradzą.
Równocześnie gdy przychodzi czas wyborów, to Polacy zapominają o wszystkich aferach, niespełnionych obietnicach i jawnych kłamstwach i jak matka, która zawsze daje dziecku drugą szansę, tak samo wyborcy wiecznie prolongują działalność swoich głównych reprezentantów.
Przyczyny niskiej frekwencji
Przyczyną niskiej frekwencji są wyjątkowo kłopotliwe procedury głosowania. Trudno powiedzieć, jak duża liczba Polaków nie mieszka w miejscu zameldowania. Żeby osoba mieszkająca w Warszawie, ale zameldowana np. we Wrocławiu, mogła oddać tu głos, musi kilka dni wcześniej dopisać się do spisu wyborców. Ewentualnie odebrać jakieś durne zaświadczenie z gminy. Naturalnie możliwe jest załatwienie sprawy przez internet za pośrednictwem ePuap, ale najpierw trzeba mieć profil zaufany, a to wymaga potwierdzenia go osobiście udając się do urzędu.
Przynajmniej kilkaset tysięcy Polaków nie głosuje, bo nie ma ich w domu! Sprawa powinna być prostsza, zwłaszcza w dobie internetu i komputerów. Wyborca bierze dowód osobisty, idzie z nim do najbliższego punktu głosowania, pokazuje dowód osobisty - członek komisji odznacza coś w systemie, prosi o podpis, drukuje kartę głosowania i mówi dziękuję. Polskie prawo wyborcze najzwyczajniej nie docenia mobilności Polaków. Zamiast ułatwiać - w mojej opinii utrudnia.
![]() Sprawdź moje komentarze na Blogbank.pl i Facebooku. |
Statystyczny głosujący ma mniej niż dwie dziurki od nosa
Głosującego Polaka można zobrazować statystycznie. Jest to człowiek, który ma mniej niż dwie nogi, około "jednej ręki" i troszkę więcej niż 16 zębów. Statystycznie ma również mniej niż dwie dziurki od nosa i trudno określić jego płeć, bo pewne organy są niepodzielne. Dlaczego w Polsce głosują takie szkarady? Bo frekwencja wyborcza od lat oscyluje w granicach 50%. Z tego co dziesiąty głos jest nieważny. Słowem – w Sejmie większość mają partie, które w najlepszym razie mają poparcie rzędu 15% całego społeczeństwa. Zatem tak naprawdę w Polsce nie ma rządów większości tylko mniejszości.
Ktoś powie, że w demokracji człowiek ma prawo do wstrzymania się od głosu. W mojej opinii w demokracji obywatel prawo to zachowuje poprzez oddanie nieważnego głosu. Jeśli nawet 80% będzie nieważne to i tak lepiej, niż gdyby 80% nie poszło na wybory. To też o czymś świadczy, ale wątpię by w tak "rozpolitykowanym kraju" jak Polska, gdzie każdy wujek, szwagier i ciocia mają poglądy polityczne, Polacy oddawali masowo nieważne głosy.
Demokracja daje iluzję wolności bez konieczności wykonywania żadnego obowiązku, ale to tylko wrażenie, bo to w ramach demokratycznych struktur wybieramy reprezentantów, którzy bez większych problemów nakładają na nas obowiązki podatkowe, które śmiało można uznać za o wiele bardziej uciążliwe od udawania się na wybory parlamentarne.
20 zł za nieoddany głos
Dlatego uważam, że chodzenie na wybory powinno być obligatoryjne pod karą mandatu, bo jest to obywatelski obowiązek. Gdyby kara wynosiła 20 zł to frekwencja wzrosłaby do 80%. Wątpię, by utrzymały się wtedy w Polsce partie, które obecnie sprawują władzę. Ktoś powie, że wśród obywateli mamy ludzi niedołężnych, starych lub chorych, które nie mają możliwości oddania głosu.
Nic nie stoi na przeszkodzie, by wprowadzić zwolnienia od głosowania dla pewnych grup osób. Mamy tyle systemów elektronicznych, że człowiek będący na zwolnieniu lekarskim z automatu nie musiałaby iść na wybory. To tylko kwestia techniczna, której rozwiązanie nie nastręczałoby poważnych trudności.
Gdyby dodatkowo zastrzeżono, że dochody z tytułu mandatów za brak udziału w wyborach przeznaczałoby się na wsparcie wybranych do Sejmu partii politycznych to jestem dziwnie spokojny, że nawet najbardziej niedołężny obywatel doczołgałby się do urny wyborczej.
Łukasz Piechowiak