REKLAMA

Skarb Państwa i nietrafione inwestycje

2006-04-09 06:34
publikacja
2006-04-09 06:34
Co może łączyć nowoczesną walcownię, wytwórnię biomasy, rafinerię i ciepło z wód geotermalnych? Wspólnym elementem są miliony złotych strat, jakie te inwestycje spowodowały. Drugim takim elementem jest to, że decydujący głos przy podejmowaniu najważniejszych decyzji mieli przedstawiciele reprezentujący interesy Skarbu Państwa. To też trudno uznać za przypadek.

Nietrafione inwestycje to nie tylko specjalność ekipy Edwarda Gierka z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to za pożyczone pieniądze powstawało wiele fabryk, zupełnie bezsensownych z ekonomicznego punktu widzenia. Wiele z nich jest zresztą po dziś dzień żywymi pomnikami nieprzygotowanych decyzji, a funkcjonują tylko dlatego, że społeczne koszty ich likwidacji byłyby jeszcze bardziej kosztownym niż budowa przedsięwzięciem. Produkują, bo taka jest wola polityków, a nie rynku.

Trzydzieści lat budowy

Właśnie na początku lat siedemdziesiątych w centralnych instytucjach planowania urodził się pomysł, by w Siemianowicach Śląskich wybudować nowoczesny zakład produkujący rury. Pomysł wydawał się dobry, bo największy w mieście zakład, czyli Huta Jedność, już wtedy była zakładem mocno przestarzałym. Rozpoczęła się więc budowa Walcowni Rur Jedność. Sprowadzono maszyny i... do dzisiaj nie wyprodukowano na nich ani jednego metra rury. Od lat dziewięćdziesiątych sprawa WRJ ożywała niemal każdego miesiąca. Niestety wyłącznie w kontekście tego, czy w ogóle warto kończyć inwestycję, która zrealizowana była w 96 procentach.

Dzisiejsza spółka, Walcownia Rur Jedność (WRJ), została powołana w 1995 roku w celu budowy i eksploatacji walcowni rur bez szwu. Budowa rozpoczęła się 27 lat temu. Walcownię najpierw chciała wybudować Huta Jedność z Siemianowic. Nie dała rady. Od 1995 roku udziałowcami spółki WRJ oprócz Huty Jedność zostali: Bank Śląski, Stalexport oraz gliwicka firma Enpol. Udziały w WRJ miały także firmy Kulczyk Holding, Budus, Węglokoks i Polskie Górnictwo Nafty i Gazu.

Powołany przez ówczesnego ministra przemysłu i handlu Klemensa Ścierskiego zespół ds. inwestycji pozytywnie zaopiniował budowę walcowni. Głosy przeciwne zignorowano. Planowano, że jej zdolności produkcyjne wyniosą około 120 tys. ton rur. Taka ilość mogła być sprzedana w czasach, kiedy przemysł ciężki przeżywał lata hossy, a węgla i stali ciągle brakowało. Dzisiaj tak już nie jest. Dotychczas na realizowaną od 1977 roku inwestycję przeznaczono blisko 700 mln zł. Skarb Państwa, który do 2010 roku udzielił 265 mln zł poręczeń na budowę walcowni, a także akcjonariusze WRJ i jej wierzyciele chcą jak najszybciej sprzedać walcownię. Na jej dokończenie potrzeba jeszcze około 200 mln zł.

Od października ubiegłego roku czeka na sfinalizowanie wstępna umowa prywatyzacyjna podpisana z Sinarą Trading (ST), należącą do rosyjskiego koncernu TMK. Rosyjski koncern zamierza przekształcić walcownię w znaczący europejski zakład wytwarzający przewody rurowe oraz wyroby specjalistyczne dla krajów przemysłu wydobywczego ropy naftowej. Samodzielnie WRJ nie ma na rynku żadnych szans na normalne funkcjonowanie. Najważniejszą w tej chwili przeszkodą jest data ogłoszenia bankructwa WRJ przez sąd. W listopadzie 2005 roku Zarząd WRJ złożył w sądzie wniosek o ogłoszenie upadłości likwidacyjnej. Wniosek był już trzy razy poprawiany i... ciągle jest dopracowywany. To, ile Skarb Państwa stracił na inwestycji w WRJ, ciągle nie jest dokładnie policzone. Wiadomo na pewno, że przełknąć trzeba będzie gorzką pigułkę i uznać za stracone setki milionów złotych.

W Baildonie też nie wyszło

Niedaleko od Siemianowic i Walcowni Rur Jedność funkcjonowała katowicka Huta Baildon. Tu również wykluła się myśl o potrzebie zainwestowania ogromnych pieniędzy w nowoczesną walcownię. Kiedy ją projektowano zakładano, że produkcja polskiego hutnictwa sięgać będzie ponad 20 mln ton rocznie. Dzisiaj wiadomo, że potrzeba połowę mniej. Mimo tego założono jednak, że produkty Baildonu będą się sprzedawały jak świeże bułeczki, choć dokładnie takie same wyroby oferowały huty Stalowa Wola czy Lucchini. Huta Baildon ze swoimi stalami narzędziowymi zupełnie nie trafiła w rynek. Wybudowana walcownia wieloliniowa stali wysokostopowych, uważana za jedną z najnowocześniejszych tego typu w Europie, wykorzystywała swoje zdolności produkcyjne zaledwie w 20 procentach. Założono, że wyrób sam się sprzeda. Kiedy okazało się, że te nadzieje warte są funta kłaków, było już za późno. Hutę Baildon „rozłożyły” koszty stałe, ale nie tylko. Instytut Metalurgii Żelaza od początku twierdził, że rynek polski nie wchłonie takiej produkcji. Huta Baildon nie udostępniła jednak własnych analiz marketingowych. IMŻ nie mógł więc zweryfikować badań. Ostateczna decyzja należała jednak do huty. Pomysł na inwestycję powstał w przedsiębiorstwie. Zaopiniowały go wszystkie władze, rada pracownicza, walne zgromadzenie pracowników. Banki państwowe sfinansowały projekt, nie mając uwag do biznesplanu.

Uroczyste otwarcie nastąpiło w 1998 roku, a na budowę wydano 220 milionów zł. Zabrakło jednak 20 mln na zakup wsadu, aby walcownia mogła zacząć działać.

W maju 2001 roku ogłoszono upadłość. Byłemu prezesowi huty prokuratura postawiła zarzut wielomilionowej niegospodarności z tytułu nietrafionych inwestycji.

Dla ratowania sytuacji w okresie 1999-2001 Huta Baildon sprzedała najbardziej wartościowe elementy swojego majątku, spółki: Elektrody Baildon i Sandvik-Baildonit oraz inne podmioty. Sprzedano też domy wczasowe, ośrodek kolonijny, przychodnię zdrowia, dom kultury, przekazano mieszkania zakładowe. Nie poprawiło to jednak sytuacji. Zadłużonej hucie nie udało się pozyskać inwestora. Konsekwencją pogarszającej się sytuacji były strajki związków zawodowych i zwolnienia pracowników. Obecnie huta jest w upadłości.

Rozlany olej

Na około miliard złotych liczone są straty, jakie przyniosła gorlicka rafineria Glimar. 19 stycznia 2005 r. sąd ogłosił jej upadłość, ale skutki tego upadku wiele znanych firm jeszcze długo będzie odczuwać.

Spółka zatrudniała niespełna 600 osób i przez wiele lat przynosiła straty. Można byłoby zapytać, kto na to pozwalał? Odpowiedź niestety jest podobna jak w wielu innych tego typu przedsięwzięciach. Właścicielem firmy był Skarb Państwa.

Zakład był jedną z najstarszych rafinerii w Polsce (powstał w 1883 r.) i obok Czechowic, Jasła, Jedlicz i Trzebini należał do grupy tzw. południowych rafinerii. Rafinerie z południa kraju są tak małe, że ich istnienie w zasadzie nie ma ekonomicznego uzasadnienia. W dobrych latach Glimar miał 1 proc. udziału w rynku, przetwarzał rocznie 160-170 tys. ton ropy, choć za próg opłacalności uważa się przerób 6 mln ton.

Żaden rząd nie chciał jednak zamykać zakładu „ze względów społecznych”. To dlatego rafineria korzystała z rozmaitych przywilejów, przede wszystkim – ulg w akcyzie. To rodzaj ukrytej dotacji o wartości 200 mln złotych. Od lat stanowią one pokusę dla różnego typu kombinacji.

Skoro rząd postanowił jednak, że Glimar ma istnieć, zaczęto myśleć o rynkowej niszy, w której państwowe przedsiębiorstwo mogłoby przetrwać i doczekać w spokoju lepszych czasów. W końcu zrodził się pomysł, by w gorlickiej rafinerii produkować nie paliwa silnikowe, ale nowocześniejsze produkty, dające większe zyski, a do tego – spełniające wyśrubowane normy ekologiczne. Wymagało to jednak pieniędzy. Pomysł, skąd je wziąć, nasunął się sam. Glimar przeszedł w ręce holdingu Nafta Polska. To Nafta Polska decydowała o inwestycjach w podległych sobie spółkach. I to Nafta przygotowywała kolejne programy restrukturyzacji i prywatyzacji branży naftowej.

W 2000 r. marzenie Glimaru o unowocześnieniu zaczęło się spełniać. Ruszyła zaplanowana dwa lata wcześniej w Gorlicach budowa hydrokompleksu, który służy do wytwarzania wszystkich rodzajów olejów napędowych. Po kilku latach udało się znaleźć wykonawcę i chętnych do sfinansowania projektu. Jego koszt oceniano na 100 mln euro. 20 proc. wymaganych środków rafineria wyłożyłaby z własnych środków, resztę dostarczyć miało polsko-niemieckie konsorcjum bankowe, m.in. Bayerische Hypovereinsbank z Monachium. HBV był w trakcie przejmowania BPH i to właśnie ten ostatni bank stał się głównym kredytorem przedsięwzięcia. Prywatne banki zainteresowały się pomysłem, bo Glimar miał gwarancje Skarbu Państwa. Planowano, że po wykonaniu inwestycji rafineria będzie zdolna do przeróbki każdego gatunku ropy i produkcji najnowocześniejszych olejów smarowych.

– Będzie jedną z najnowocześniejszych rafinerii w Europie – zapewniał solennie Zbigniew Mosoń, ówczesny prezes gorlickiej firmy.

BPH miał pożyczyć rafinerii na inwestycje ok. 45 mln euro – przekazał część z tych pieniędzy. Kredytował też bieżącą działalność Glimaru. Kredyty okazały się źle skalkulowane.

Niespełna rok po rozpoczęciu budowy hydrokompleksu, 15 listopada 2001 r., nowosądecki sąd aresztował Jacka R. – prezesa i współwłaściciela płockiej spółki Pollex. Spółka dostarczała paliwo dla PKP. Nikogo nie zdziwiło, że kapitał założycielski Polleksu wynosił zaledwie kilkaset tysięcy złotych. Spółka kupowała paliwo od Glimaru. Nie byłoby problemu, gdyby nie to, że Pollex nie płacił rafinerii i we wrześniu 2000 r., kiedy ta wstrzymała wysyłanie towaru, był jej już winien 60 mln złotych. Rafineria próbowała sądownie wyegzekwować należność, ale Pollex długu nie zwracał. W 2001 r. spółka musiała utworzyć rezerwę w wysokości 67 mln zł na powstałe szkody i utraciła płynność finansową. Priorytetowa inwestycja hydrokompleksu została wstrzymana. W 2001 r. Glimar zanotował 60 mln zł straty.

Nowy biznesplan pokazał, że źle oszacowano pierwotne nakłady na hydrokompleks i trzeba je zwiększyć o ponad 100 mln zł. Budowę hydrokompleksu wznowiono. W Gorlicach pojawili się przedstawiciele gdańskiego Lotosu. We wrześniu 2003 r. Lotos podpisał z Glimarem umowę pożyczki na finansowanie działalności operacyjnej i inwestycyjnej gorlickiej rafinerii na łączną kwotę 90 mln zł,a potem – na kolejne 18 mln złotych. Glimar jednak nie był w stanie zwrócić długu. W marcu 2004 r. powołano grupę ekspertów, której zadaniem stało się uaktualnienie wyceny kosztów inwestycji i weryfikacji założeń rynkowych. Już wstępne dane komisji wskazały, że hydrokompleks jest nadal źle podliczony i łączny jego koszt przekroczy znacznie 700 mln zł (przeszło dwukrotnie więcej niż zakładano w 2000 roku).

Zarząd Lotosu wstrzymał dalsze wspieranie Glimaru. Jedynym ratunkiem dla rafinerii mogło być jeszcze wtedy włączenie do Grupy Lotos, wraz z pozostałymi dwiema rafineriami południowymi. Przez kilka miesięcy trwały na ten temat dyskusje. Prezes Rafinerii Gdańskiej (a później Grupy Lotos) Paweł Olechnowicz najwyraźniej starał się wykręcić od przyjęcia na swój pokład kłopotliwego pasażera, choć Glimar był mu już wówczas winny masę pieniędzy. Olechnowicz najwyraźniej wolał spisać je na straty, byle tylko nie mieć kłopotu. Wynajęci przez Lotos doradcy potwierdzili, że pierwotny projekt hydrokompleksu był błędny, gdyż należało przewidzieć jeszcze jedną instalację, lepiej dopasowującą produkt do potrzeb rynku. Przyjmując takie założenie, na dokończenie budowy potrzeba było... jeszcze 300 mln zł.

Nafta Polska proponowała tańszy wariant: budowę wyłącznie planowanej pierwotnie instalacji i dołączenie do niej niezbędnej infrastruktury. W takiej sytuacji brakowało już tylko 50-60 mln złotych. Tyle że wariant tańszy... nie dawał nadziei na zwrot inwestycji. Glimar złożył wniosek o ogłoszenie upadłości spółki, czym... zaskoczył i Naftę Polską, i Grupę Lotos, a więc formalnie właścicieli.

Miało być ciepło i ekologicznie

Na Podhalu miało być jak w domku na Islandii, czyli ciepło, ekologicznie i tanio. Jest jednak inaczej, bo drogo i bardzo nerwowo. Wszystko przez ciepłe wody termalne, które są olbrzymim i ciągle niewykorzystanym bogactwem Podhala. Słowacy na takich samych źródłach robią kokosy. U nas to był i pozostaje wyłącznie problem. Wykorzystywanie wód geotermalnych do ogrzewania budynków miało być więc strzałem w dziesiątkę, bo przecież należy do zadań z zakresu tworzenia nowych, tzw. alternatywnych źródeł energii, więc jest mocno wspierane przez Unię Europejską. Ogrzewanie domów to zaś naturalnie nasuwające się skojarzenie. Ta technologia znana i od lat realizowana jest na Słowacji, w Danii, na dalekiej Islandii, gdzie gejzery są nie tylko elementem krajobrazu, ale służą także do, na przykład, podgrzewania... chodników. U nas na szczęście nikt nie wpadł na pomysł podgrzewania Morskiego Oka. Zresztą i bez tego ciepłe wody Podhala kłopotów narobiły sporo.

Dostarczanie ciepła do domów okazało się bowiem przedsięwzięciem zbyt karkołomnym. Wszystko dobrze wyglądało tylko na papierze. W rzeczywistości nic się już tak ładnie nie składało.

Projekty związane z wykorzystaniem energii odnawialnych charakteryzują się bardzo dużą kapitałochłonnością, szczególnie w fazie inwestycji. Jest to związane z koniecznością udostępnienia źródła ciepła, czyli wykonaniem odwiertów, następnie dostarczeniem energii cieplnej do odbiorców – budową sieci przesyłowej i dystrybucyjnej, a także, w przypadku podłączania odbiorców dotychczas nie korzystających z ogrzewania, instalacją wymienników ciepła. Całkowity koszt projektu systemu ogrzewania geotermalnego na Podhalu oszacowano na 240 mln złotych. Realizacja projektu była możliwa dzięki pomocy Unii Europejskiej, która na ten cel przyznała dotacje w ramach programów Phare I, Phare II oraz LSIF w kwocie 21 879 300 euro. Zasadnicze znaczenie dla zamknięcia pakietu finansowego miało zaangażowanie Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, który jest głównym akcjonariuszem PEC Geotermia Podhalańska, posiadającym 79 proc. akcji spółki. Geotermię wsparła również agencja USAID, EkoFundusz oraz Duńska Agencja Ochrony Środowiska (DEPA). Inwestycja w 50 proc. została sfinansowana z dotacji bezzwrotnych, drugie 50 proc. to kredyty. Okres spłaty wynosi 15 lat.

Biznesplan Podhalańskiej Geotermii zakładał, że z końcem 2004 r. sprzedaż wyniesie 1 mln 200 tys. gigadżuli energii geotermalnej, a w 2005 r. zakończone zostaną wszystkie inwestycje.

Dzisiaj wiadomo, że sprzedać udaje się o 6 razy mniej ciepła, niż zakładano. Problemy finansowe zaczęły się już w momencie, kiedy trzeba było zacząć spłacać pierwsze raty kredytów. Ponoć chodziło o zbyt wysoki kurs euro wobec złotówki. Wkrótce pojawiły się straty. Łącznie na spłatę kredytów spółka w 2005 r. wydać musiała ponad 10 mln zł. Tymczasem wpływy roczne ze sprzedaży ciepła to około 12 milionów złotych rocznie.

W firmie powstał pomysł zwiększenia sprzedaży energii geotermalnej. Na razie 900 odbiorców korzysta z ciepła płynącego z dwóch odwiertów w Bańskiej. Do Zakopanego prowadzi sieć przesyłowa długości 12,8 km. Sieć dystrybucyjna liczy 64 km. Wydajność produkcyjna jednego odwiertu wynosi 550 ton wody na godzinę o temp. 860C. To najlepsze geotermalne odwierty w Polsce i prawdopodobnie o największej wydajności w Europie.

Ciepłownia geotermalna ma 40 megawatów mocy, kotłownia 40 megawatów. Z tego wykorzystać udaje się ok. 20 megawatów. Pozyskanie 1 gigadżula kosztowało firmę około 700 zł. Ciepła woda z głębi podhalańskiej ziemi kosztuje tyle samo, ile podgrzana w gazowym kotle. Z węgla da się uzyskać ciepło znacznie taniej. Trudno więc dziwić się góralom, że nie kwapią się, by przyłączać się do Geotermy.

Największy akcjonariusz spółki, jakim jest Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska, ogłosił, że straty Geotermii wynoszą około 28 mln zł. Do tego dochodzi jeszcze zadłużenie w wysokości około 80 mln zł. Czyli łącznie mamy ok. 100 mln zł strat.

Geotermia liczyła na to, że do końca 2005 r. zakończy się budowa miasteczka wodnego na Antałówce. Miał to być ważny odbiorca ciepła. Na razie końca budowy jednak nie widać. Po hucznym oddaniu kompleksu w stanie surowym – wszelkie prace wstrzymano.

Dlaczego projekt wykorzystania wód geotermalnych natrafia w Polsce na takie opory? Podobnych problemów nie ma przecież gdzie indziej. Twórcy Podhalańskiej Geotermii twierdzą, że płacą cenę pionierów. Jako pierwsi testowali pewne rozwiązania i ich efekty będą dla innych lekcją, która pozwoli na uniknięcie błędów. Otwarte pozostaje jednak pytanie, czy sporządzenie profesjonalnego biznsesplanu przed rozpoczęciem budowy było aż tak trudne i pionierskie. Wystarczyło przecież policzyć koszty i odbiorców. Teraz mamy bagno, z którego jakoś wyjść trzeba. Szkoda tylko, że za „wyjściówkę” z nieprzemyślanych decyzji rachunek opiewać będzie na 100 milionów złotych. Jak by nie patrzeć drogo.

Zjazd po wierzbie

Ekologicznie i tanio miało być również w Tychach. Konkretnie w Elektrociepłowni Tychy SA. W 1998 roku zarząd firmy postanowił rozpoznać możliwości pozyskania do celów energetycznych biomasy. Kalkulacje były takie: skoro w Unii Europejskiej energetyka będzie musiała wykazać, że kilka procent prądu produkowane jest ze źródeł odnawialnych, to należy zrobić wszystko, by zapewnić sobie pewne dostawy odnawialnych paliw. Rok później EC Tychy zakupiła w Kosowie koło Radkowa w województwie świętokrzyskim grunty, na których stanąć miała nowa fabryka produkująca biomasę. Opracowano również dwie koncepcje produkcji paliwa przeznaczonego do spalania w kotle fluidalnym. We wszystkich opracowaniach wskazywano na to, że możliwość pozyskania taniego i ekologicznego źródła energii będzie korzystna dla EC Tychy. Biomasa spalana miała zaś być w budowanym właśnie przez Finów nowym bloku, którego wartość wynosiła 40 milionów złotych. Fabryka w Kosowie kosztować miała około 8 milionów złotych. Zgodnie z opinią renomowanej firmy Kverner w kotle fluidalnym EC Tychy spalać można było nawet 15 procent biomasy.

W chwili zakupu gruntu w Kosowie spółka nie posiadała wolnych środków na inwestycje. Przeznaczono na ten cel pieniądze z kredytów obrotowych, ale... okazało się, że zabrakło ich na zakup węgla. Dostawca, czyli KWK Budryk, wstrzymał więc pociągi z węglem i zażądał natychmiastowej zapłaty.

– Ta sytuacja spowodowana była wstrzymaniem udzielenia spółce kredytu obrotowego przez Kredyt Bank, bo w Ministerstwie Skarbu przedłużały się procedury ustanowienia hipoteki kaucyjnej w związku z przygotowaną umową kredytową na refinansowanie nakładów poniesionych przez EC Tychy ze środków własnych na budowę zakładu w Kosowie – tłumaczy Jan Boryczko, były wiceprezes EC Tychy.

Kiedy kończono budować fabrykę w Kosowie, ruszał również wybudowany przez Finów nowy blok. Inwestycja okazała się fatalnie przygotowana i zrealizowana. Kruszarki, które miały mielić węgiel do rozmiarów odpowiadających wymaganiom technicznym, okazały się bublem. Wielokrotne próby dokonania napraw nie doprowadziły do usunięcia wad.

Po hucznym otwarciu nowej fabryki biomasy w Kosowie produkcja ruszyła pełną parą. Pary wystarczyło jednak na kilka zaledwie tygodni. Byłych prezesów EC Tychy oskarżono o spowodowanie wielomilionowych strat, a w firmie nastąpiło kadrowe trzęsienie ziemi. Nowy zarząd zaczął od... wydzierżawienia linii produkcyjnej zakładu biomasy w Kosowie. Cały transport, czyli specjalistyczne ciągniki, rębaki itp., rozprzedano. Dzisiaj produkowane są tam brykiety. Ceny biomasy systematycznie pną się w górę, a kolejne zakłady energetyczne ogłaszają chęć podpisania gigantycznych kontraktów na jej dostawy. Chyba jedynym dużym zakładem, który nie spala dzisiaj ani grama biomasy jest... EC Tychy.

Jarosław Latacz (współpraca Marcelina Gołębiewska i Renata Dudała)
Źródło:
Tematy
Wyjątkowa wyprzedaż Ford Pro. Poznaj najlepsze rozwiązania dla Twojego biznesu.

Komentarze (0)

dodaj komentarz

Polecane

Najnowsze

Popularne

Ważne linki