

Przez media przetacza się fala ataków na zagraniczne sieci handlowe. Biedronka et consortes wyrastają na wroga publicznego numer 2, zaraz po bankach. W dyskusji zapomina się o milionach Polaków, którzy wybierają ofertę sklepów wielkopowierzchniowych.
Mianem sklepów wielkopowierzchniowych określa się placówki o powierzchni ponad 400 m2. Pod względem liczby, stanowią zaledwie 3,4% rynku handlu detalicznego w Polsce, jednak generują aż 2/3 obrotów wartego ok. 230 mld zł rocznie rynku - wynika z raportu Rynek handlu detalicznego w Polsce firmy doradczej PwC.
Polak wybiera dyskonty
Miliony Polaków skorzystały na wejściu zagranicznych sieci handlowych na polski rynek. Konsumenci mają dostęp do szerokiej oferty produktów w jednym miejscu, a dzięki konkurencyjnym cenom mogą sobie pozwolić na większe czy bardziej wyrafinowane zakupy. Lidl chwali się, że w zeszłym roku miał 300 milionów klientów. Skalę popularności marketów widać szczególnie wyraźnie przy okazji otwarcia nowego sklepu czy promocji na deficytowe towary, a także w niechętnie upublicznianych wynikach finansowych.
W 2014 roku przychody trzech największych detalistów na polskim rynku - Biedronki, Lidla i Tesco - wyniosły odpowiednio 35, 11,5 i 11,2 miliarda złotych. Oba dyskonty zanotowały blisko 10-procentową dynamikę wzrostu wartości przychodów, brytyjski gigant nieznacznie się skurczył. Biedronka ma obecnie ponad 2600 sklepów w całej Polsce, Lidl około 550.
Przeciwnicy sieci handlowych często wskazują, że na skutek ekspansji zagranicznych sieci cierpią interesy polskich przedsiębiorców. Dzięki efektowi skali korporacje handlowe są bardziej konkurencyjne cenowo. I pod tym względem małe sklepy nie są i nie będą w stanie z nimi konkurować. Zawsze mogą jednak zaproponować klientowi lepszą obsługę czy bardziej wyspecjalizowaną ofertę i w tym powinny upatrywać swojej siły. Aktualnie wciąż głównym czynnikiem wpływającym na decyzje konsumentów są ceny, ale wraz ze wzrostem zamożności społeczeństwa może to stopniowo ulegać zmianie.
Jak sieci (nie) płacą CIT
Optymalizacja podatkowa jest zjawiskiem powszechnym w większości krajów i branż na całym świecie. Dzięki minimalizacji obciążeń podatkowych przy wykorzystaniu legalnych środków (w uproszczeniu: wykazywaniu niższego zysku, od którego nalicza się CIT), sieci handlowe płacą niewielkie, w porównaniu do przychodów, podatki dochodowe.
Nie dziwi zatem, że chwalą się tym bardzo niechętnie - z największych sklepów tylko Biedronka ujawniła wysokość zapłaconego w 2014 roku CIT-u: było to 275 mln zł (ok. 0,8% przychodów). Kolejnych dziewięciu największych przedstawicieli sektora nie jest już tak szczodrych dla budżetu państwa - łącznie zapłacili tylko 225 mln zł (0,3% przychodów) podatku dochodowego - wynika z danych Ministerstwa Finansów, do których dotarła "Rzeczpospolita". Polska Alma, notowana na giełdzie w Warszawie, zapłaciła w 2014 roku 1,7 mln podatku CIT (0,1% przychodów), a w 2013 roku 3,1 mln zł (0,2% przychodów).
Czy rozwiązaniem jest wprowadzenie kolejnego podatku?
W dużej mierze z tego powodu w ostatnich miesiącach zagraniczne sieci handlowe znalazły się na celowniku polityków. Podczas lipcowej konwencji PiS, Beata Szydło stwierdziła, że należy wprowadzić podatek od sklepów wielkopowierzchniowych. Miałby on obejmować duże sieci detaliczne dowolnej branży, których całkowite obroty w danym roku przekraczałyby 1 mld zł. Podlegałyby one progresywnemu opodatkowaniu zależnemu od wielkości obrotu - od 0,5% do 2%.
Proponowane regulacje wzorowane są na rozwiązaniach węgierskich. Z raportu PwC wynika, że dochody budżetowe z tego tytułu wyniosłyby 2,5 mld złotych. Jednak wprowadzenie nowych przepisów obniżyłoby inne daniny sklepów na rzecz państwa - VAT o ok. 1,5 mld zł rocznie, a CIT o co najmniej 400 mln zł.
Trudno się spodziewać, by sieci handlowe nie przerzuciły części kosztów na klientów. Wydatki konsumentów wzrosłyby średnio o 70 zł w skali roku - wskazują eksperci PwC. Nowe regulacje najmocniej uderzyłyby w najpopularniejsze sieci dyskontów. Wzrost cen bardziej dotknąłby gospodarstwa biedniejsze, które zaopatrują się głównie w tych sklepach - mowa tu nawet o dodatkowych wydatkach w wysokości 409 złotych rocznie.
Pytanie, czy większą korzyść odniesiemy z dodatkowych kilkuset milionów w budżecie państwa, które politycy będą mogli rozdać najgłośniejszej grupie wyborców, czy z kilkuset złotych, które zostaną nam w portfelu.
Maciej Kalwasiński
























































