REKLAMA
QUIZ

Za dużo pracujesz, wiewiórko

2013-08-05 10:00
publikacja
2013-08-05 10:00
Coaching na Wyspach Szczęśliwych

Lubieżność, obżarstwo, wszelka przesada są najczęściej wyrazem jakiegoś braku, są zamiast czegoś. Najadając się słodyczy, chcemy uzupełnić brak czułości, uciekając w lubieżność, zaspakajamy brak czułości. Pracując po wiele godzin, uciekamy od samotności. Życie obfituje w substytuty, zamienniki. Psychologia nazywa ten mechanizm kompensacją lub hiperkompensacją, zamiast miłości działalność w klubie dyskusyjnym; zamiast seksu czekoladki, jako rekompensata tamtego braku.

Przyjrzyj się sytuacjom, w których zachowujesz się przesadnie albo przekraczasz granice, i zadaj sobie pytanie: Zamiast czego to robię? A potem spytaj, co możesz zrobić, żeby zrealizować swoją potrzebę zgodnie z ukrytym pragnieniem. Nie poprzestawaj tylko na jednej propozycji dla siebie samego, poszukaj kilku rozwiązań. Już w czasie tego rodzaju analizy, blokady, które nie pozwalały Ci wprost zrealizować Twych pragnień, mogą ustąpić. Większość z nich to najprawdopodobniej mylne przekonania na temat siebie, w rodzaju: Jestem za gruby, jestem za stary, jestem zbyt mało atrakcyjny. Gdyby choć jedno z takich przekonań było prawdą, to wówczas wszyscy grubi, wszyscy starsi od Ciebie byliby z definicji pozbawieni szczęścia, a to przecież nie jest prawda.

Wiewiórkołan 12

Trzeba robić swoje, a kiedy się nie da, nie robić nic" »

Za dużo pracujesz, wiewiórko powiedział szpak siedzący na gałęzi.

Pracuję, pracuję powiedziała wiewiórka.

A po co tak pracujesz?

Pracuję, pracuję odpowiedziała wiewiórka.

Czy ty mnie słuchasz? spytał znowu szpak.

Tak, tak, pracuję, pracuję odpowiedziała wiewiórka.

Opowieść Wiktora, część dwunasta

Najważniejszym wnioskiem z poprzedniej historii jest dla mnie to, że wszędzie, gdziekolwiek się znalazłem, czułem przymus pracy, musiałem być czymś zajęty. Pracować, pracować i jeszcze raz pracować. Nie miało dla mnie znaczenia, co robiłem ani jak ciężka to była praca, po prostu musiałem. Był to mój sposób na zagłuszenie własnego niepokoju, wątpliwości i pytań. Im większe było zmęczenie, tym lepiej. Zasypiałem i budziłem się do kolejnego dnia pracy. Ten rytm przez wiele dni trzymał mnie przy życiu.

Dość szybko okazało się, że marzeniem całej międzynarodowej ekipy pracującej u braci OBryanów jest wyjazd do USA. W klubie facetów marzących o USA był mój brygadzista Senegalczyk, dwóch Algierczyków, Rumun i nawet cypryjski Grek. Kiedy dowiedzieli się, że jako jedyny z nich posiadam wizę amerykańską, jeszcze z czasów, kiedy prowadziłem własną firmę i jako przedsiębiorca bez problemów dostałem dziesięcioletnią zgodę na wjazd do Stanów, byli w szoku. Co ja tu jeszcze robię, na co czekam, dlaczego natychmiast nie zabukowałem sobie biletu na wyjazd do kraju marzeń? Europa dla nich, a nawet Irlandia w okresie rozkwitu i prosperity w tamtym czasie, była spełnieniem marzeń, ale tylko połowicznie. Prawdziwy raj to była Ameryka, jak się okazało, w wielu miejscach na świecie mekka wszystkich gastarbeiterów. Gastarbeiterzy wszystkich krajów łączcie się w USA!Po kilku miesiącach monotonnej pracy i odkładania większej części zarobków doszedłem do wniosku, że mają rację. Przez wiele lat dla mnie również Ameryka była symbolem dobrobytu i sukcesu. Chociaż miałem wizę, odkładałem podróż za ocean na lepsze czasy. Kiedy to wynajmę bungalow na Florydzie i z całą rodziną będę tam mógł spędzić dwutygodniowy urlop. W końcu, po prawie półrocznym pobycie w Irlandii spędzonym niemal wyłącznie na terenie hurtowni OBryanów, kupiłem bilet za ocean. Wszyscy jak jeden mąż żegnali mnie przed wyjazdem. Ucieleśniałem ich marzenia. Byłem tym, który jako pierwszy mógł postawić stopę na ziemi obiecanej.

Z lotniska JFK od razu pojechałem na Green Point, całkowicie przewidywalnie i stereotypowo, gdyż było to jedyne miejsce, które przyszło mi do głowy. Mój plan pozbawiony planu zasadzał się na tym, żeby odwiedzić kilka barów, zwłaszcza tych z polskimi napisami, i na początek poszukać jakiegoś lokum. Barowa strategia zawsze okazywała się skuteczna, jednak dopiero wiele miesięcy później wpadłem na to, że poszukując pracy i mieszkania w barach, otrzymuję tylko pewien rodzaj propozycji, a mianowicie te najgorsze, najniżej płatne, barowe. Prace, które otrzymywałem w barach na całej kuli ziemskiej, zawsze w jakiś sposób były w kolizji z prawem.

Bardzo szybko dostałem kilka adresów i kilkanaście złośliwych i prześmiewczych uwag na temat kolejnego naiwnego Polaczka, który przyjechał się wzbogacić, i jeszcze tego samego dnia, niemal identycznie jak w Irlandii, wynająłem pokoik. Spore mieszkanie zbudowane jak tramwaj wynajmowała zasiedziała tutaj Polka, a poszczególne pokoje zajmowała ludzka menażeria. Był tu ekwadorski Indianin, Ukrainiec, dwóch Rumunów i Portugalczyk. Nie przyszło mi nic innego do głowy, jak poszukiwanie barowej pracy, a przecież nie udawałem się na wyprawę dookoła świata po to, by zarabiać, tylko by podróżować. Wciąż jednak nie wiedziałem, dokąd i po co podróżuję. Co prawda postanowiłem, że nie będę ruszać pieniędzy ze sprzedaży działki, ale po odwiedzeniu kolejnego już miejsca w poszukiwaniu pracy: supermarketu, stacji benzynowej, stolarni, domu opieki, wszędzie odsyłany z kwitkiem, znowu zacząłem myśleć, co ja tutaj właściwie robię, czego szukam, dokąd i po co odbywam swoją podróż dookoła świata. I nie przychodziła mi do głowy żadna sensowna odpowiedź. Wszystkie odpowiedzi, wcześniej czy później, wydawały mi się pozorne. A jednak tu byłem i zamiast wracać do kraju, odbyłem kolejną podróż, tym razem za ocean. W końcu sam przed sobą przyznałem, że potrzebuję czyjejś rady, i jedyne, co przyszło mi do głowy, to udać się do polskiego księdza. Ale właśnie wtedy parę kroków od wynajętego pokoju nieoczekiwanie dostałem pracę w myjni samochodowej.

Myślisz, że go nie potrzebujesz? Potrzebujesz. Nawet jeśli jesteś coachem »

Zawsze lubiłem samochody i bardzo spodobał mi się ten pomysł, więc znowu pochłonęła mnie praca. Brałem po dwie zmiany, przykładałem się do polerowania karoserii, pucowałem felgi i odkładałem wizytę u księdza. Któregoś dnia, przygotowując sobie posiłek we wspólnej kuchni, zgadałem się z panią Heleną, właścicielką mieszkania. Ona także wynajmowała je od jakiegoś Greka z zieloną kartą i przebywała tu od dwunastu lat. Nie ruszyła nogi z Green Pointu, jak mi wyznała: nawet nigdy nie zwiedziła Nowego Jorku. Po co tu była od tylu lat? Początkowo zbierała na mieszkanie, potem okazało się, że mąż związał się z inną i przeprowadził zaoczny rozwód. Sprawę ułatwiło mu uziemienie Heleny w Ameryce, bo jak większość Polaków przebywała tu nielegalnie. Jej dzieci dorosły, przywykły do nieobecności matki, a przede wszystkim do stałych sum, które przesyłała miesiąc w miesiąc. Nie miała do czego wracać. Wszystko, co oznaczało dom, przestało istnieć. A Polska jako kraj przeszła w tym czasie diametralne zmiany, których Helena jakoś dziwnie się obawiała. I w tej rozmowie zaczęła namawiać mnie do powrotu, twierdziła, że jestem jeszcze młody i mogę od nowa zbudować jeszcze wszystko, zamiast utknąć tak jak ona.

Ta rozmowa mną wstrząsnęła. Poczułem, że jestem na najlepszej drodze, żeby tak samo jak Helena zmarnować sobie życie, przyklepać jakoś minione niepowodzenia i wieść życie mechaniczne, bez pasji i perspektyw. Popracowałem jeszcze jakiś czas w myjni, ale postanowiłem zobaczyć Stany. Wynająłem samochód i ruszyłem w trasę. Moi współmieszkańcy i ekipa w myjni, podobnie jak kilka miesięcy wcześniej irlandzka ekipa, zareagowali zdziwieniem. Byłem dla nich jakimś wybrykiem natury, kimś obcym, kto zajmuje miejsce i czas komuś bardziej potrzebującemu, kto mógłby zarabiać na dom, przyszłość swoich dzieci, lepsze życie.

Przez kolejne miesiące niemal każdego dnia zatrzymywałem się w innym miejscu. Złamałem własną obietnicę i korzystałem z pieniędzy z konta, ale czułem, że była to dobra decyzja. W ciągu miesiąca zrobiłem pętlę po Stanach. Dotarłem do Wielkiego Jeziora Słonego i do Yellowstone, dotarłem nad Ocean Spokojny i do Los Angeles, zszedłem w dół Grand Canyon i podziwiałem skały Monument Valley i wreszcie dotarłem do brzegów jeziora Michigan. Choć wciąż nie potrafiłem odpowiedzieć na najważniejsze pytanie dokąd zmierzam poczułem coś w rodzaju błogosławieństwa samotności, zgody na siebie samego i na stan zawieszenia. Zrozumiałem, że stałe przymuszanie się do aktywności, do pracy, byleby tylko było jakieś zajęcie, było wywieraniem na siebie presji. Nawet jeśli nie odczuwałem jej z zewnątrz, sam sobie musiałem ją stwarzać, żeby poczuć się w ryzach.

Dotarłem do małego miasteczka nad jeziorem Michigan. Niemal każdego dnia wychodziłem na małe molo i godzinami przyglądałem się żaglówkom w marinie, wielkim falom jak na morzu i bezkresnej wodzie. Pewnego razu zaczepił mnie starszy facet, Jack Lutosky. Jak się okazało, pociotek polskiej rodziny, która osiedliła się w Kanadzie. Zauważył, że od kilku dni przychodzę w to miejsce i wysiaduję na brzegu, wpatrując się w dal. Zaczęliśmy rozmawiać i Jack szybko złożył mi propozycję wspólnego rejsu do Kanady. Miał nieopodal zacumowaną żaglówkę i chociaż natychmiast zadziałała moja słowiańska podejrzliwość, pomyślałem, że Amerykanie właśnie tacy są otwarci, spontaniczni, gotowi zaufać w ciemno. Na ironię losu, wpatrując się tak przez wiele dni w falujące wody jeziora Michigan, podjąłem decyzję o powrocie do Polski i o tym, że podejmę starania w relacjach z moimi dziećmi. Tymczasem pięć dni później znalazłem się w Niagara Falls i przekroczyłem amerykańsko-kanadyjską granicę.


*Artykuł stanowi fragment bestsellerowej książki pt. "Coaching na Wyspach Szczęśliwych"Macieja Bennewicza:http://onepress.pl/ksiazki/coawys.htm (Onepress 2013)

Źródło:
Tematy
Światłowód z usługami bezpiecznego internetu
Światłowód z usługami bezpiecznego internetu
Advertisement

Komentarze (0)

dodaj komentarz

Polecane

Najnowsze

Popularne

Ważne linki