Inwestowanie pasywne na świecie święci triumfy, zaś w Polsce nadal ma mocno pod górkę. Pojawiające się zwiastuny rewolucji mogą okazać się niewystarczające, jeżeli Polacy nie zaczną przyglądać się temu, ile kosztuje inwestowanie w naszym kraju.
Pasywna rewolucja w inwestowaniu, która opanowała Zachód, wciąż nie może dostatecznie mocno przebić się do Polski. Na świat pełen funduszy ETF, niskich opłat za zarządzanie czy umożliwiających dostęp do światowych rynków każdemu posiadaczowi smartfona nowoczesnych platform inwestycyjnych, nadal patrzymy jak kiedyś na McDonald'sa i Ikeę, potem na Netfliksa, a teraz na Amazona.


Inwestorzy indywidualni w naszym kraju są w położeniu odwrotnym niż klienci banków. Ci drudzy już od lat wręcz z pewnym poczuciem wyższości mogli patrzeć na bogatszych Niemców czy Amerykanów, dopiero poznających karty z chipem czy płatności zbliżeniowe. Na polu inwestycji to my jesteśmy skansenem, zarówno pod względem szerokości oferty, jak i poziomu kosztów. Dopiero triumf pasywnej rewolucji nad Wisłą i Odrą może przynieść temu kres. Odpowiedź na pytanie „kiedy się jej doczekamy?” zależy także od nas samych.
Rewolucja stogu siana
Fundusz ETF (ang. Exchange Traded Fund) to w dosłownym tłumaczeniu „fundusz notowany na giełdzie”. Jest to swego rodzaju połączenie akcji i jednostki otwartego funduszu inwestycyjnego. Tak jak akcje, jednostki ETF pozostają w ciągłym obrocie giełdowym, co umożliwia ich natychmiastową wycenę i kupno lub sprzedaż. Od funduszy ETF-y zapożyczyły natomiast konstrukcję – kupując ten instrument, wchodzimy w posiadanie cząstki funduszu inwestującego w szereg różnych aktywów (akcji, obligacji, walut, surowców).
Kluczową cechą charakteryzującą większość funduszy typu ETF jest ich pasywnych charakter – podmioty stojące za tymi funduszami nie starają się osiągnąć jak najwyższej stropy zwrotu, jak w zwyczaju mają to tradycyjne aktywnie zarządzane fundusze, lecz za cel stawiają sobie jak najwierniejsze odwzorowanie zachowania instrumentu bazowego (np. indeksu WIG20, cen złota czy portfela akcji spółek technologicznych). Dzięki unikaniu konieczności aktywnego zarządzania środkami, które wymaga zatrudnienia zespołu ekspertów, fundusze ETF mogą zaoferować o wiele niższe opłaty niż konkurencja. Podobnie jest w wypadku funduszy indeksowych – nie są one przedmiotem giełdowego obrotu, ale również oferują niższe koszty ze względu na prostą konstrukcję i brak pogoni za wynikami.
„Nie szukaj igły w stogu siana. Po prostu kup cały stóg!” – mawiał zmarły w ubiegłym roku Jack Bogle, jeden z najważniejszych „pasywnych rewolucjonistów” na Wall Street. Słowa założyciela firmy Vanguard dobrze oddają filozofię stojącą za rynkiem, którego rozmiary liczy się już w bilionach dolarów.


Nie od razu jednak potęgę inwestowania pasywnego zbudowano. ETF-y zadebiutowały 30 lat temu na giełdzie w Toronto. Impuls do rozwoju nadszedł 3 lata później, kiedy na amerykańskim rynku pojawił się ETF o nazwie SPDR odzwierciedlający zachowanie indeksu S&P500, grupującego 500 największych spółek z Wall Street. Nowy wynalazek przypadł do gustu inwestorom, przez co zaczęły powstawać kolejne ETF-y, aż wreszcie ich rynek urósł do dzisiejszych monstrualnych rozmiarów – ponad 6 bilionów. Uwzględniając fundusze indeksowe, pasywne imperium rośnie do nawet ponad 10 bilionów.
Złota epoka dla inwestowania pasywnego trwa od zakończenia kryzysu finansowego, a w 2019 r. ten typ pomnażania pieniędzy święcił największe triumfy. Na rynkach rozwiniętych trend jest jasny – pieniądze przepływają z funduszy zarządzanych aktywnie do zarządzanych pasywnie, przez co te drugie w niektórych obszarach (np. funduszy akcji na rynku amerykańskim) przejęły palmę pierwszeństwa. Na rynkach mniej rozwiniętych, do jakich mimo wszystko nadal zalicza się Polska, sytuacja wygląda zgoła inaczej.
Pasywnie po polsku
ETF-y w Polsce nie są nowinką. Na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie pojawiły się już w latach 2010 i 2011 r. Indeksami, które odzwierciedlały trzy pierwsze ETF były polski WIG20, niemiecki DAX i amerykański SP500. Były to jednak rozwiązania „paszportowane” - stał za nim wywodzący się z Luksemburga Lyxor Asset Managament, dla którego polski rynek nigdy nie był priorytetem. Mimo trwającej na Zachodzie złotej dekady wzrostu znaczenia ETF, na GPW inwestorzy mieli dostęp jedynie do skromnej luksemburskiej trójki.
Sytuacja ta zmieniła się dopiero na początku 2019 r., kiedy to pojawił się pierwszy polski ETF. Sztandar rewolucji nad Wisłę przyniosły AgioFunds TFI (zarządzający) i Beta Securities (koordynujący), którym asystował dobrze znany polskim inwestorom Dom Maklerski BOŚ (oferujący). Jak to w Polsce bywa, nie obyło się bez borykania się z regulacjami – na szczęście dla inwestorów, obostrzenia prawne (które w przeszłości uznawane były przez wielu za poważną przeszkodę dla funkcjonowania ETF w naszym kraju) udało się obejść wykorzystując konstrukcje funduszu inwestycyjnego zamkniętego (FIZ).
Pierwszy krajowy ETF bazował na indeksie WIG20TR, od flagowego indeksu GPW różniącego się uwzględnianiem dywidend. Następnymi ETF-ami w ofercie były produkty odzwierciedlające indeksy mWIG40TR oraz WIG20 short. Sukcesem okazał się szczególnie ten pierwszy, umożliwiający inwestowanie w średnie spółki z GPW – wartość aktywów zgromadzonych w tym fundusz przekroczyła bowiem już 100 mln zł. W przygotowaniu są już kolejne ETF-y, np. na indeks WIG20lev.
Dzisiaj małe święto w pracy 😎
— BETA ETF (@EtfBeta) February 6, 2020
Dziękujemy za zaufanie. Obiecujemy, że dalej będziemy odwzorowywać mWIG40TR 😉 pic.twitter.com/1Z4oHO2ach
Innym przykładem powolnego, ale jednak rozwoju inwestowania pasywnego w Polsce jest inPZU, którego aktywa zgromadzone w funduszach pasywnych przekroczyły 123 mln zł. Do tego grona dodać można fundusze przekształcane z aktywnych na pasywne, np. NN FIO Indeks Odpowiedzialnego Inwestowania z aktywami przekraczającymi 1,5 mld zł. Wszystko to jednak wciąż tylko kropla w morzu wobec 268 miliardów złotych, które polscy inwestorzy trzymają w funduszach inwestycyjnych.
Czekając na wybuch rewolucji
Nad tym, kiedy rewolucja inwestowania pasywnego z pełną mocą zawita do Polski, zastanawiali się uczestnicy konferencji „Warsaw Passive Investment Converence”, która odbyła się na początku lutego w siedzibie GPW. Wnioski płynące z wystąpień i debat można podsumować następująco: rewolucja pasywna w inwestowaniu zbliża się do Polski, ale samo bierne oczekiwanie na jej nadejście może nie wystarczyć do zmiany sytuacji.
🔔"Polska🇵🇱 przed początkiem boomu na instrumenty pasywne"
— GPW (@GPW_WSExchange) February 5, 2020
✅Piotr Koziński, @uknf
✅@deborahfuhr, @etfgi
✅@robert_sochacki, @EtfBeta ✅Marcin Adamczyk, @GrupaPZU
👇👇👇
✅Panel prowadzi Peter Niklewicz, @GPW_WSExchange pic.twitter.com/f30QYQGpnr
Jeżeli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. W przypadku ETF i innych form pasywnego inwestowania sprawa jest prosta. Ich rozwój niekoniecznie jest na rękę instytucjom zarządzającym środkami Polaków w sposób aktywny, szczególnie gdy uwzględnimy krótki okres, a nie długą perspektywę rozwoju całego rynku. Logika działania jest prosta: po co oferować klientowi produkt tańszy (tj. fundusz pasywny inkasujący 0,5 proc. rocznie), jeżeli można sprzedać droższy (fundusz zarządzany aktywnie, gdzie opłaty dochodzą do kilku procent). Dodatkowo, presja na obniżanie kosztów była niższa ze względu na system prowizji (tzw. kickbacków), w ramach którego fundusze dzieliły się z pośrednikami częścią środków pobranych od pozyskanego klienta.
Uwarunkowania historyczne sprawiły, że segment usług inwestycyjnych w Polsce jest nie tylko o wiele mniej rozwinięty niż na zachodzie, ale także zdominowane przez duże instytucje, głównie banki. Instytucje te nie były do tej pory skore do prowadzenia agresywnej wojny cenowej, aby przyciągnąć rzesze inwestorów. Tymczasem z punktu widzenia klienta, koszty mają olbrzymie znaczenie, szczególnie gdy mowa o inwestowaniu w długim terminie – każdy punkt procentowy opłat pobieranych od naszych środków oznacza skromniejszą pulę do pomnożenia w przyszłości. Wysokie koszty dla wielu inwestorów nie były problemem, gdy i Polska giełda dawała zarobić kilkadziesiąt procent rocznie (np. przed kryzysem WIG rósł o ponad 40 proc.). Większy problem pojawia się, gdy indeksy rosną tylko o kilka procent lub spadają - oczywiście jest to problem inwestora, bo fundusz zawsze weźmie swoją część tortu, nawet jeśli się on kurczy.
Na dowód tego, jak skostniałe i nieskore do obniżek najwyższych w UE kosztów okazały się funkcjonujące nad Wisłą podmioty, wystarczy podać, że na ostrą ingerencję w rynek zdecydowało się ministerstwo finansów. Zgodnie z rozporządzeniem, fundusze mogą maksymalnie pobierać coraz mniejszy procent wartości aktywów zarządzanych przez siebie funduszy – w 2019 r. było to 3,5 proc., w 2020 r. 3 proc., a w 2021 r. 2,5 proc. To i tak o wiele więcej niż wynosi średnia europejska dla funduszy akcyjnych zarządzanych aktywnie, wynosząca mniej niż 2 proc. Pod względem kosztów świat inwestowania aktywnego o rząd wielkości przewyższa warianty pasywne. Przykładowo, przypadku BETA ETF WIG20TR opłata za zarządzanie wynosi 0,4 proc., zaś na Zachodzie z łatwością można znaleźć fundusze ETF pobierające mniej niż 0,1 proc.
Klienci mogą być iskrą
W doprowadzeniu do obniżenia kosztów inwestowania w polskich instytucjach swoją rolę odegrać mogą także klienci. Jak? Zwracając uwagę na koszty i szukając tańszych produktów finansowych. Następujący w wyniku tego ewentualnego „przebudzenia” odpływ środków z funduszy drogich do tanich (lub napływ do tych drugich zupełnie nowych środków) to skuteczny sposób na skruszenie korporacyjnego betonu. Rękę podać mogą unijne regulacje (MIFID II), które stawiają na transparentność i klarowne informowanie klientów, ile i za co dokładnie płacą. W tej beczce miodu jest też łyżka dziegciu – za sprawą unijnej dyrektywy inwestorzy utracili dostęp do ETF-ów amerykańskich, które nie spełniają wymogów formalnych. Sytuację ratują fundusze notowane w Londynie czy Frankfurcie, które – jak mówił w trakcie konferencji Kamil Szymański z mBanku – zyskują w ostatnich tygodniach coraz większą popularność wśród polskich inwestorów.
Nikogo nie namawiam do natychmiastowej sprzedaży jednostek w „tradycyjnych funduszach” i przerzucenia wszystkich środków na ETF, czy to dostępne na GPW czy na giełdach zagranicznych. Tego typu decyzji nie należy podejmować pod wpływem impulsu. Zdecydowanie namawiam jednak do przyjrzenia się kosztom inwestowania (wystarczy zerknąć do odpowiednich dokumentów), które w polskich warunkach są wysokie, a które dzięki rynkowym nowinkom można próbować obniżać.
Trudno mi uwierzyć, że ci sami Polacy, którzy robią zakupy w dyskontach, omijają stacje benzynowe przy autostradach, szukają promocji w internecie czy zmieniają konta w banku lub operatorów sieci komórkowej dla uzyskania lepszych ofert, w przypadku inwestowania nagle mieliby zachowywać się jak krezusi i nie liczyć się z kosztami. Bardziej wiarygodnym wyjaśnieniem tego faktu jest poziom wiedzy finansowej (na który narzekają sami Polacy), zabiegi marketingowe sprzedawców, przyzwyczajenia czy wręcz zwykła konsumencka bierność.
Na koniec jeszcze jedna ilustracja fenomenu pasywnego inwestowania. Warren Buffett, legendarny inwestor i być może posiadacz najlepszego w historii „nosa” do wybierania akcji (na dodatek z majątkiem szacowanym na 90 mld USD), polecił osobom odpowiedzialnym za zarządzanie środkami, które po jego śmierci przypadną żonie Astrid Menks, ulokowanie aż 90 proc. w tani fundusz oparty o indeks S&P500. Jeżeli najtęższy inwestorski umysł dokonał takiego wyboru, to znak, że warto choćby pochylić się nad kwestią inwestowania pasywnego.