O ile sierpniowe, formalne określenie Państwa Środka mianem "manipulatora walutowego" było sporym zaskoczeniem - Chiny nie spełniły kryteriów, którymi do tamtej pory kierował się Departament Skarbu, oraz nie była to pora publikacji okresowego raportu dot. głównych partnerów handlowych USA - to poniedziałkowa decyzja była oczekiwana.
Kryteria kwalifikacji kraju jako "manipulatora walutowego"
Na mocy regulacji z 2015 r. (później w niewielkim stopniu zmodyfikowanych) Departament Skarbu ocenia głównych partnerów handlowych USA. Aby zostać określonym mianem "manipulatora walutowego", kraj musi spełnić trzy kryteria:
- mieć nadwyżkę w handlu towarowym z USA przekraczającą 20 mld dol. w 12 miesięcy;
- mieć nadwyżkę salda obrotów bieżących przekraczającą 2 proc. PKB; oraz
- interweniować na rynku walutowym w skali przekraczającej 2 proc. PKB.
Dlaczego zatem Chiny, spełniające tyko pierwszy z powyższych warunków, zostały określone mianem "manipulatora"? Amerykanie skorzystali z bardziej ogólnych i uznaniowych regulacji z 1988 r.
Biały Dom i Zhongnanhai wynegocjowały wstępną umowę handlową, która ma zostać podpisana 15 stycznia. Ze wstępnych informacji publikowanych przez Amerykanów wynika, że porozumienie będzie również obejmowało kwestię kursu chińskiej waluty. Konikiem Donalda Trumpa i jego najbliższych współpracowników jest deficyt dwustronny w handlu z Państwem Środka. Prezydent USA wielokrotnie powtarzał, że wynika on ze sztucznego zaniżania wartości juana przez Pekin.
Nie jest to jednak prawda - główne źródła przewagi konkurencyjnej przedsiębiorstw działających za Murem leżą gdzie indziej, m.in. w rozbudowanych łańcuchach produkcji oraz licznej i taniej (nie z powodu kursu walutowego) sile roboczej. W ostatnich latach chińskie władze częściej starały się zahamować osłabienie "czerwonego" (napędzane przez czynniki rynkowe), niż powstrzymywały jego umocnienie. Na tym polega bowiem paradoks - Amerykanie nadają łatkę "manipulatora walutowego" nie władzom tych krajów, które intensywnie wpływają na wycenę swojej waluty, ale tych, które celowo ją osłabiają. Samo miano nie wiąże się bezpośrednio z żadnymi sankcjami, np. dodatkowymi cłami.
W ostatnich dniach na fali poprawy nastrojów związanej ze zbliżającym się porozumieniem handlowym renminbi znów się umocniło (także wobec dolara, wracają poniżej "psychologicznej siódemki"). W ogłoszonym w poniedziałek raporcie Departament Skarbu, zdejmując z Chin łatkę "manipulatora", poinformował, że Pekin zobowiązał się do "powstrzymać od konkurencyjnej dewaluacji" oraz publikować dodatkowe "informacje dotyczące kursów walutowych i sald zewnętrznych".
Warte odnotowania jest zwrócenie uwagi na kwestię "pośrednich" interwencji walutowych. Ludowy Bank Chin od 2 lat rzadko korzysta z rezerw walutowych, ale ma do dyspozycji państwowe banki, które skupują i sprzedają aktywa denominowane w walutach obcych.
Waluta z "chińską charakterystyką"
Waluta Chin, podobnie jak wiele innych kwestii związanych z Państwem Środka, ma swoją, nietypową specyfikę. Formalnie nazywa się renminbi, ale jednostka to juan i tym mianem najczęściej określa się "czerwonego" (dla odróżnienia od "zielonego", czyli dolara amerykańskiego). Jednak na tym nie koniec konfuzji, istnieją bowiem dwa rynki juana - onshore i offshore.
Pierwszym (CNY) handluje się w Chinach kontynentalnych, a jego kurs ściśle kontroluje chiński bank centralny (Ludowy Bank Chin, PBoC), ustalając codziennie fixing (kurs referencyjny) wobec dolara, od którego kurs waluty może się wahać o 2 proc. w górę i w dół dziennie.
Na rynku poza Chinami kontynentalnymi handluje się juanem offshore'owym - główny rynek offshore znajduje się w Hongkongu, gdzie notowany jest CNH. W założeniu ma być on niezależny od woli Pekinu, ale faktycznie działania władz ChRL mają na niego duży wpływ. Po pierwsze, Pekin poprzez kontrolę przepływów kapitału ma wpływ na to, ile płynności (czytaj: pieniędzy) trafia na rynek offshore. Po drugie, ważnymi graczami na rynku są ogromne chińskie banki kontrolowane przez komunistyczne władze.
Maciej Kalwasiński