„To było do przewidzenia” – powiemy sobie za rok o najważniejszych wydarzeniach 2016 r. Nim to jednak nastąpi, spróbujmy namierzyć czarne łabędzie czające się za horyzontem przyszłych zdarzeń.


Terminem „czarny łabędź” zwykło się – za sprawą Nassima Taleba - określać trudno przewidywalne wydarzenia o olbrzymich konsekwencjach, które jednak po fakcie łatwo jest wytłumaczyć, a nawet uznać za nieuniknione. Tak było np. z finansowym załamaniem Grecji, powstaniem Państwa Islamskiego czy rosyjską napaścią na Ukrainę.
Nim przejdziemy do prezentacji czarnych łabędzi na 2016 r., warto rozliczyć się z kilku ubiegłorocznych. Sami oceńcie państwo ich skuteczność:
- Blackouty w Polsce – kreśliłem perspektywę odcięcia od prądu w zimie, okazało się, że „dwudziesty stopień zasilania” nadszedł latem. Trafiony w połowie.
- Putin bierze Arktykę – ta przepowiednia się nie sprawdziła, choć Rosja poczyniła kolejne symboliczne kroki na drodze do przejęcia kontroli nad zasobnymi w surowce obszarami. Zamiast na Arktyce, wojska rosyjskie dokonały interwencji w Syrii.
- Ataki Państwa Islamskiego w Europie – metody zamachowców różniły się wprawdzie od opisywanych przeze mnie, jednak efekt jest ten sam – Europejczycy zaczęli się bać, a terroryzm spędza politykom sen z powiek.
- Bankructwo i kontrrewolucja w Wenezueli – spadkobierca Hugo Chaveza wciąż jest prezydentem, jednak w parlamencie doszło do sporej zmiany.
- Grexit – było bardzo, bardzo blisko. Ostatecznie polityka ponownie zatriumfowała nad ekonomią (i zdrowym rozsądkiem), Grecy dostali kolejną kroplówkę, a problemy strefy euro ponownie zamieciono pod dywan.
- Awaria w ZUS – pudło.
- Krach na rynku miedzi – trafiony. Wystarczy spojrzeć na wykres.
Na tym zakończmy podsumowania i przejdźmy do Czarnych Łabędzi Bankier.pl 2016.
Brexit


Pierwszy z czarnych łabędzi 2016 r. jest zdecydowanie najbardziej utuczony, bo i najdłużej czai się za horyzontem przyszłych wydarzeń o potencjalnie ogromnym znaczeniu. Nie bez kozery rzec można, „must have” na każdej szanującej się liście. Chodzi bowiem o Brexit, czyli perspektywę wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej.Data referendum, którego rozpisanie przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi obiecał David Cameron, nie jest jeszcze znana, jednak niewykluczone, że odbędzie się ono jeszcze w tym roku. Większość ostatnich sondaży wskazywała, że zwolennicy pozostania we wspólnocie są w większości, jednak zdarzały się i takie – jak choćby ostatni, przeprowadzony przez YouGov – w którym to druga strona brała górę. Wszystkie badania pokazują, że odsetek osób niezdecydowanych wciąż jest dwucyfrowy i to od ich stanowiska zależeć będzie dalszy los Wielkiej Brytanii, a być może i całej UE.
Wystarczy odpowiedni splot faktów – kolejne problemy z imigrantami, afery w Komisji Europejskiej czy nieodpowiedzialna wypowiedź jednego z polityków (tak, myślę, o Martinie Schulzu) – a sympatie niezdecydowanych mogą przechylić się na korzyść opcji „wychodzimy”.
Brexit to nie tylko sprawa brytyjska, ale może przede wszystkim brukselska. Wystarczy wyobrazić sobie, że już niebawem możemy obudzić się w świecie, w którym zanegowany zostanie podstawowy unijny paradygmat, według którego UE to elitarny klub, do którego tylko się wchodzi i który z biegiem lat zaprasza kolejne kraje. Wielka Brytania to gracz wagi nieporównywalnie większej od Szwajcarii czy Norwegii - członek Rady Bezpieczeństwa, dysponujący bronią nuklearną i mocnymi związkami z USA – które będzie w stanie swoją „polityczną grawitacją” w stanie naruszyć obecny unijny układ.
Wychodząc z UE, Wielka Brytania byłaby pod jeszcze baczniejszą obserwacją europejskiej opinii publicznej niż Grecja pod rządami Syrizy czy orbanowskie Węgry (szczególnie, że język angielski jest bardziej przystępny od greki czy węgierskiego). Brexit dodałby wiatru w żagle eurosceptycznym lub jawnie antyunijnym ruchom politycznym z francuskim Frontem Narodowym na czele (a wybory prezydenckie nad Sekwaną już za rok). Słowem – Brexit może być zarówno pierwszą kostką domina, jak i ładunkiem wybuchowym, który zmiecie obecny unijny ład, ale wielką wagę mieć będzie z całą pewnością. Dodatkowo dla Polski i Polaków kwestia ta będzie szczególnie ważna przez wzgląd na liczną emigrację przebywającą na Wyspach.
Konstytucyjny "House of Cards"


Jeżeli przez lata obowiązywania ustawy zasadniczej z 1997 r. nikt nie doszedł do wniosku, że polska konstytucja pozostawia wiele do życzenia, to w trakcie samego tylko ostatniego sporu o Trybunał Konstytucyjny można było sobie takie zdanie wyrobić. Nie wikłając się w ten jałowy spór, przejdę od razu do kolejnego czarnego łabędzia na 2016 r. jakim jest zmiana konstytucji w Polsce.
Oczywiście obecna większość parlamentarna nie pozwala obozowi rządzącemu na swobodną, samodzielną zmianę konstytucji. Nawet poparcie Ruchu Kukiza, który od momentu powstania głośno artykułuje potrzebę zmiany ustawy zasadniczej, w tym aspekcie nie wystarczy. Sięgnijmy jednak do źródeł i sprawdźmy, co o zmianie konstytucji mówi sama konstytucja w rozdziale XII.1. Projekt ustawy o zmianie Konstytucji może przedłożyć co najmniej 1/5 ustawowej liczby posłów, Senat lub Prezydent Rzeczypospolitej
To da się zrobić już teraz, 1/5 z 460 to 92 posłów. Już teraz, w trakcie sporu o TK, posłowie PiS i KUKIZ’15 złożyli wniosek o zmianę konstytucji.
2. Zmiana Konstytucji następuje w drodze ustawy uchwalonej w jednakowym brzmieniu przez Sejm i następnie w terminie nie dłuższym niż 60 dni przez Senat.
Czysto techniczny aspekt.
3. Pierwsze czytanie projektu ustawy o zmianie Konstytucji może odbyć się nie wcześniej niż trzydziestego dnia od dnia przedłożenia Sejmowi projektu ustawy.
Ten zapis uniemożliwia zmianę konstytucji w ciągu jednej nocy, bez wcześniejszego zdradzania zamiarów.
4. Ustawę o zmianie Konstytucji uchwala Sejm większością co najmniej 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów oraz Senat bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby senatorów.
Meritum całej sprawy. Większość w Senacie dla obecnej ekipy rządzącej to nie problem. Natomiast Sejm… no cóż, konstytucja mówi o 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Sposoby realizacji tego czarnego łabędzia są więc dwa – albo przeciągnąć na swoją stronę brakującą liczbę posłów, albo sprawić, żeby na sali pojawiła się taka liczba posłów, która pozwoli zwolennikom zmiany konstytucji zrealizować swój plan.
Jako zapalony sympatyk „House of Cards” mam aż nadto pomysłów na to, jak można sprawić, by na sali sejmowej pojawiła się „potrzebna” liczba posłów – tym bardziej, że III RP już zna przypadki posłów np. zatrzaskujących się w toalecie. Nie sądzę, aby ktoś znający standardy polskiej polityki był dziś skłonny postawić oszczędności całego życia na to, że w 2016 r. nie znajdzie się przy Wiejskiej sposób na to, aby konstytucję zmienić. To, wraz z doniosłością faktu ewentualnej zmiany ustawy zasadniczej, kwalifikuje takie wydarzenia do grona czarnych łabędzi. Kto nadal nie wierzy, niech wspomni, że zaledwie rok temu Adam Michnik wypowiedział pamiętne słowa o zakonnicy i Bronisławie Komorowskim.
Suma wszystkich rynkowych strachów


To będzie jeden z tych dni, na który czeka większość dobrze poinformowanych inwestorów. Dzień ważnego decyzyjnego posiedzenia Federalnego Komitetu Otwartego Rynku lub Rady Gubernatorów EBC, dzień publikacji kluczowych danych makroekonomicznych (np. payrollsy w USA, dzień z wyczekiwanymi PMI czy PKB). W wariancie alternatywnym może być to po prostu dzień, który zacznie się od gwałtownych spadków w Chinach z potencjałem rozlania się na cały świat. I wtedy się zacznie… Nakreślmy taki scenariusz: rano w Chinach indeksy nagle spadają o ponad 10%, co skłania regulatora rynku do zawieszenia notowań. Następnie budzi się Europa, gdzie przed jedną z głównych giełd dochodzi do zamachu terrorystycznego (nie skutkuje to przerwą w handlu, ale wzmaga niepokój). Do tego jedna z notowanych w Londynie spółek surowcowych nie może już dłużej zwlekać i ogłasza upadłość.
W Polsce giełdą dodatkowo bujają politycy, którzy z reguły ani nie interesują się aktualną sytuacją na GPW, a już z pewnością nie uważają, że wypowiadanie się na temat spółek Skarbu Państwa w trakcie sesji to spora przewina.
Przenieśmy się za ocean, gdzie dzień zaczyna się oczywiście od spadków. W pewnym momencie główne indeksy nurkują o ponad 10%, po czym wracają do poprzednich poziomów. Traderzy, którzy mają przynajmniej 6-letnie doświadczenie wiedzą, że mamy do czynienia z powtórką z flash crash z 2010 r., jednak wiedza ta nie tonuje emocji. Na domiar złego w serwisach informacyjnych zaczynają pojawiać się informacje ze zbyt wcześnie opublikowanego raportu Rezerwy Federalnej (to już raz miało miejsce), a Janet Yellen mdleje w trakcie wystąpienia publicznego (to prawie miało miejsce).
Wieczorem przychodzi czas na podsumowanie rynkowej krwawej łaźni. Główne indeksy mocno poturbowane, na walutach i surowcach zawierucha, jedni inwestorzy uciekają do „bezpiecznych przystani”, inni nastawiają się na „łapanie spadających noży”. Ekonomiści keynesowscy przypominają o „zwierzęcych instynktach” rządzących rynkami, ekonomiści szkoły austriackiej twierdzą, że wreszcie pęka pompowana przez lata bańka. Z rozwoju sytuacji zadowolone są media finansowe, które mają pełne ręce roboty przy opisywaniu bogatego w wydarzenia dnia.
Polska przejmie Euro


20 lipca, Stade de France, Paryż. Na trybunach ponad 81 tysięcy kibiców i zaproszonych gości, a przed telewizorami na całym świecie setki milionów widzów. Imprezę zabezpiecza armia ochroniarzy, policjantów i służb specjalnych – w końcu to nieopodal tego stadionu w listopadzie 2015 r. doszło do zamachów terrorystycznych. Prócz wzmożonych kontroli, kibicom dawały się we znaki upały, które ponownie nawiedziły Stary Kontynent. W Polsce tego dnia też jest wyjątkowo gorąco…
Polacy zaczęli francuski turniej słabo – od zaledwie bezbramkowego remisu z Irlandią Północną – jednak, jak na ekipę typowaną na turniejową rewelację przystało – rozkręcali się z meczu na mecz. Bazując na doświadczeniach z eliminacji, Adam Nawałka po raz kolejny rozpracował Niemców i w drugim meczu grupowym zremisowaliśmy z jednym z faworytów turnieju. Awans do dalszej fazy przypieczętowało zwycięstwo z Ukrainą, której piłkarze grali jakby myślami byli zupełnie gdzie indziej, co wobec najnowszych doniesień z donbaskiego frontu nie mogło dziwić.Cel minimum – pierwszy od 1986 awans z grupy na dużym turnieju – został osiągnięty, więc dalej mogło być już tylko lepiej. I było. W 1/8 reprezentacja Polski odprawili Szwajcarię, w ćwierćfinale po dramatycznym meczu i rzutach karnych wygrali ze słabo dysponowaną tego dnia Hiszpanią (podobno na formie znów zaważyły kłótnie między graczami Barcelony i Realu), zaś drogę do finału otworzył im pewnie wygrany pojedynek z Włochami, którzy od 20. minuty grali mecz w dziewiątkę (czerwone kartki za ostry faul oraz niesportowe zachowanie).
W finale na Polaków czekali – a jakżeby inaczej – Niemcy, którzy w drodze na Stade de France wysoko rozprawili się z Austriakami, Belgami i Francuzami (wszelkie historycznie skojarzenia zupełnie przypadkowe, taki wariant turnieju naprawdę jest możliwy). Opis tego meczu zostawiam już państwa wyobraźni. Kolejny czarny łabędź 2016 r. zakłada bowiem, że Polska wygra piłkarskie mistrzostwa Europy. Dziś nikt o tym nie myśli, ale przecież mamy nawet lepsze „papiery” na triumf niż Duńczycy w 1992 r. czy Grecy w 2004 r. Jeden z najlepszych piłkarzy globu (Lewandowski), pomocnik i obrońca z najwyższej półki (Krychowiak, Glik) i uznana w świecie bramkarska marka (ktokolwiek będzie na Euro stał w bramce) – to wszystko nie w kij dmuchał, a jak wiadomo turnieje rządzą się swoimi prawami i „dopóki piłka w grze…”.Po wygranym finale fala euforii ogarnęła cały kraj i licznie rozsianą po świecie Polonię. Przestały się liczyć spory polityków, zapóźnienie cywilizacyjne względem Zachodu, geopolityczne zagrożenia czy wszelkie patologie III RP. W mediach finansowych odżył temat „jak sukces sportowy może przekuć się na wzrost PKB”, a komentatorzy polityczni zastanawiali się, czy tym razem, w przeciwieństwie do poprzednich ogólnonarodowych zrywów, uda się na trwałe zachować choć cząstkę tego wielkiego polskiego poruszenia i uwierzenia we własne siły.
Donald Trump wygrywa wybory w Ameryce


Jego prezydenckich planów na początku nie brano poważnie. Potem stał się obiektem wszelkiego rodzaju żartów. Obecnie przekształca się we wroga numer jeden dla wielu wpływowych środowisk…
- Najpierw cię ignorują. Potem śmieją się z ciebie. Później z tobą walczą. Później wygrywasz – powiedział Mahatma Gandhi.
Nie jest pewne, czy Donald Trump wpuściłby autora tych słów do USA, ale pewne jest jedno – mijają miesiące, a kontrowersyjny miliarder (z jeszcze bardziej kontrowersyjną grzywką) na przekór wielu wciąż nie odpadł z wyścigu prezydenckiego. Perspektywa tego, że nowym adresem Trumpa będzie nie 66. piętro nowojorskiej Trump Tower, ale Biały Dom, wciąż jest realna. A zatem – w ramach kolejnego czarnego łabędzia 2016 r. - załóżmy, że Donald Trump zostaje prezydentem USA.Obecnie miliarder jest w notowaniach bukmacherów – którzy zazwyczaj wyjątkowo trafnie przewidują nastroje (może dlatego, że ryzykują własnymi pieniędzmi) - w ścisłym w gronie faworytów na nominata Partii Republikańskiej. Finalny bój stoczyć będzie musiał z Marco Rubio i Tedem Cruzem.
A przecież do momentu, w którym Amerykanie pójdą do urn, wszystko może się jeszcze zdarzyć. Przed nami prawybory, konwencje poszczególnych partii, wreszcie debaty telewizyjne. Pozostając w stylistyce czarnych łabędzi, dorzucić do tego można wydarzenia zupełnie nie do przewidzenia jak wycofanie się jednego z kandydatów (depresja, sprawy rodzinne) czy wręcz jego fizyczne wykluczenie (choroba, ciężki wypadek, śmierć) z wyborczego wyścigu.
Przeczytaj także
Co prezydentura Trumpa oznaczałaby dla świata? Gdyby 45. Prezydent USA faktycznie zrealizował zapowiedzi składane w kampanii, to oznaczałoby to mur na granicy z Meksykiem, deportację imigrantów, podwyższenie ceł na towary z Chin, wycofanie się USA z walki z globalnym ociepleniem oraz inwazję na Państwo Islamskie. Trump chciałby także odkręcić reformę Obamacare, zreformować system podatkowy (progresywne stawki 1-5-10-15% dla osób fizycznych i 15% dla firm). Z polskiej perspektywy istotne jest to, że Trump chce, by USA przestały się mieszać w konflikt Rosji z Ukrainą oraz to, że zażądałby zapłaty za stacjonowanie amerykańskich w bazach położonych w Niemczech, Korei Południowej itp. Na koniec rzućmy okiem na kluczowe daty. Konwencje wyborcze Demokratów i Republikanów zaplanowane są dopiero na lipiec (odpowiednio 18 i 25). Debaty prezydenckie przewidziano na 26 września oraz 9 i 19 października. Same wybory odbędą w czwartek 8 listopada, a nowy prezydent tradycyjnie przejmie ster władzy na początku roku następującego po jego wyborze.