Od lutego do maja trwać będzie ogólnonarodowy festiwal PIT-owania. Zewsząd będą Wam mówić, jak rozliczyć PIT, jakie ulgi uzyskać i ile kasy zwróci Kapitan Państwo. Nie przeczytacie za to, o co w tym wszystkim chodzi i ile pieniędzy faktycznie Wam odebrano.


Dlaczego płacimy podatki? W mojej ocenie tylko po to, aby nie ponieść konsekwencji. Ale większość z nas nawet pozbawiona jest takiego nieciekawego wyboru. Gross podatków odprowadzają za nas przedsiębiorcy obsadzeni przez państwo w roli poborców podatkowych. I to w dodatku bez wynagrodzenia. To przedsiębiorstwa są płatnikami (ale nie podatnikami!) PIT-u, VAT-u i „składek” na ZUS oraz NFZ. Nasz udział w całym tym procederze sprowadza się do roli dojnej krowy.
Ten okres rozpoczyna się 1 lutego, gdy z działów kadr do pracowników trafiają formularze PIT-11. To na ich podstawie etatowcy rozliczają się z fiskusem w corocznym rytuale opitolenia. Zasadniczo czynność ta jest tak idiotyczna, że na ogół umyka nam rozmiar jej bezsensowności.
Co prawda w ostatnich latach odpuszczono nam obowiązek osobistej pielgrzymki do najbliższego urzędu skarbowego (bo PIT rozliczamy online), ale cały schemat pozostał bez zmian. Do końca kwietnia masz obowiązek wyspowiadać się urzędowi ze wszystkich swoich przychodów. Tyle że urząd o nich od dawna wie, bo otrzymał „zaliczki” odprowadzone przez Twojego pracodawcę lub zleceniodawcę. Zatem jest to tylko forma kontroli będącą wyższą formą zaufania państwa do obywateli. Na otarcie łez możesz liczyć na skromny zwrot podatku wynikający ze skorzystania z jakiejś ulgi. Chodzi o to, aby rytuał corocznego PIT-owania kojarzył ci się z czymś miłym, na podobnej zasadzie jak pies Pawłowa reagował na dzwonek.
A teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu
To powiedzenie Króla Juliana z filmu "Madagaskar" zdawało się przyświecać twórcom systemu PIT-owskiego w Polsce. I tylko dziwi, że co roku (prawie) nikt nie podnosi tematu bezsensowności składania corocznych „zeznań” podatkowych. Zresztą cała pitowska terminologia stanowi jakąś dziwną hybrydę Katechizmu (czynny żal, spowiedź z dochodów, rozgrzeszenie, etc.) i Kodeksu Karnego.
Przeczytaj także
Uważam, że cały ten PIT-owski cyrk ma na celu przede wszystkim podporządkowanie obywatela aparatowi skarbowemu. Wyspowiadanie go z przychodów i rzucenie cienia podejrzeń na wszystkich – bo przecież każdego można oskarżyć o "dochód z nieujawnionego źródła”. To taki przyczółek państwa totalitarnego kryjący się pod maską deklaracji podatkowej. Całą sprawę można by rozwiązać znacznie prościej, taniej i uczciwiej, wprowadzając powszechny podatek pogłówny płacony w równej kwocie przez każdego pełnoletniego obywatela RP.
Czego nie powiedzą Wam o picie
W oficjalnej nomenklaturze PIT (ang. personal income tax) nazywany jest „podatkiem dochodowym” od osób fizycznych (w odróżnieniu od CIT-u, który płacą osoby prawne). Kłamstwo kryje się w samej nazwie tej daniny. Albowiem w przeciwieństwie do CIT-u, PIT nie jest podatkiem dochodowym, tylko przychodowym. Dochód to przychody minus koszty ich uzyskania. W przypadku pracownika niezbędnymi kosztami uzyskania jakiegokolwiek przychodu z pracy jest zakup żywności, leków czy ubrań oraz opłacenie rachunków za dom/mieszkanie. To absolutne minimum, bez którego na dłuższą metę żadnego przychodu podatkowego nie wypracujemy. Tymczasem w Polsce PIT płaci się w praktyce od przychodów z pracy, bez oglądania się na koszty niezbędne do życia. W przypadku miażdżącej większości podatników-pracowników ustawodawca przyjął, że nasze miesięczne koszty uzyskania przychodów wynoszą… 250 zł. Przecież to jawna kpina!
Zatem w praktyce płacimy minimum 12% od przychodów z pracy. Jest jeszcze niewaloryzowana od ponad dwóch lat kwota wolna. Bez o-PIT-owania pozwolono nam zarobić do 30 000 złotych rocznie. Czyli całe 2 500 zł miesięcznie. Nie oznacza to, że od tych „kokosów” nie zapłacimy podatku! Nic z tych rzeczy. Od każdej legalnie zarobionej złotówki państwo zabierze nam 34,09% „składek” na ZUS i Fundusz Pracy oraz 9% „składki” zdrowotnej ze zdrowiem mającej niewiele wspólnego.
Podatek od pracy jak praca przymusowa
W warunkach polskich PIT jest w zasadzie podatkiem od pracy. Czyli jest karą za bycie produktywnym, użytecznym i pracującym członkiem społeczeństwa. W tym miejscu po raz kolejny musimy przypomnieć, że praca w Polsce opodatkowana jest horrendalnie wysoką stawką podchodzącą pod 40%. Przy wynagrodzeniu rzędu 5 000 zł brutto tzw. klin podatkowy wynosi 38%. To różnica między tym, ile pracodawca płaci za pracę, a tym, co za nią otrzymuje pracownik. Na opodatkowanie pracy składa się suma tzw. składek na ubezpieczenia społeczne - formalnie dzielonych pomiędzy pracownika i pracodawcę - oraz PIT-u i „składki zdrowotnej”.
„Opodatkowanie dochodów z pracy jest równoznaczne z pracą przymusową. Odbieranie owoców czyjejś pracy jest ekwiwalentem odbierania komuś czasu i kazania mu robić czegoś innego” – Robert Nozick.
Opodatkowanie dochodów z pracy jest wynalazkiem stosunkowo młodym. W Wielkiej Brytanii pojawiło się dopiero w roku 1799 w celu sfinansowania kosztownych wojen z napoleońską Francją. Już po trzech latach tą daninę zniesiono. I ponownie wprowadzono – obowiązywała do 1816. Po raz kolejny przywrócono opodatkowanie pracy w roku 1842. W Stanach Zjednoczonych federalny podatek dochodowy po raz pierwszy pojawił się w czasach Wojny Secesyjnej (1861) i wynosił 3% od dochodów powyżej 800 USD rocznie (dziś to ekwiwalent przeszło 20 000 USD).
Próba ustanowienia PIT-u w warunkach pokojowych pod koniec XIX wieku została storpedowana przez Sąd Najwyższy USA jako niekonstytucyjna. Dopiero w roku 1913 Amerykanie wprowadzili poprawkę do Konstytucji, która pozwalała opodatkować pracę. W ramach tej ustawy stawka PIT-u zaczynała się od 1% i kończyła na 7%, obejmując tylko przychody powyżej ówczesnych 3 000 dolarów (ekwiwalent obecnych 94 tys. USD według kalkulatora inflacyjnego rządowego Biura Statystyki Pracy).
Były to więc stawki, które dziś stawiałyby ówczesne Stany Zjednoczone w pozycji „raju podatkowego”. Jeśli tak, to współczesne kraje Zachodu są podatkowymi piekłami, ze stawkami PIT zwykle rozpoczynającymi się od niskich kilkunastu procent po 40% i więcej kończąc. Do tego jeszcze cała masa innych parapodatków, w tym przede wszystkim „składki” na finansowanie emerytur. W większości krajów rozwiniętych podatek od pracy prowadzano w okresie od połowy XIX wieku do lat 30-tych wieku XX. Wyjątkiem był tu Urugwaj, gdzie PIT-a wdrożono dopiero w roku 2007. U nas tą niezwykle szkodliwą daninę wprowadzono w sierpniu 1920 roku. Cóż za ironia losu – gdy nasi przodkowie odpierali bolszewicką nawałnicę nad Wisłą, polski Sejm wprowadzał podatek, którego istotną była de facto praca przymusowa na rzecz państwa. Po obaleniu komuny PIT w obecnej odsłonie powrócił w roku 1993. I bez większych zmian systemowych obowiązuje do dzisiaj.