Finansowa blokada serwisu Wikileaks pokazała, że firmy kontrolujące rozliczenia kartowe i elektroniczne płatności mają w swoich rękach istotną władzę. Panując nad przepływem pieniądza w globalnej sieci, narażone są jednak na wielostronne naciski.
Wydarzenia ostatniego tygodnia dowiodły, że presję wywierać mogą także rozgniewane tłumy. Tłumy, dodajmy, które w dzisiejszych czasach nie muszą być liczone w tysiącach i które dysponują znacznie bardziej wyrafinowanymi narzędziami perswazji niż płonące pochodnie i wzniesione w górę widły.
Niepoprawny Assange
Kontrowersje wokół działalności fundacji Wikileaks nie są sensacją ostatnich dni – przegląd wiadomości z 2010 roku pozwala dostrzec, jak dużą rolę odegrały w globalnej polityce przecieki publikowane przez tę witrynę. Dokumenty ujawniane przez kierowaną przez Juliana Assange organizację przedstawiały w nowym świetle tak intrygujące tematy, jak wojna w Afganistanie czy kulisy działania dyplomacji. Decydując się na demaskatorską rolę, Wikileaks naraziło się na zdecydowane reakcje ze strony potęg dominujących na międzynarodowej arenie politycznej.

Szczególnie dotkliwe dla działalności „Wikipedii przecieków” okazały się ciosy w źródła finansowania fundacji. Już 13 sierpnia 2010 r., tydzień po opublikowaniu przez Pentagon jednoznacznych gróźb wobec serwisu, na zablokowanie konta Wikileaks zdecydował się brytyjski system Moneybookers. Decyzję uzasadniono m.in. wciągnięciem organizacji na czarną listę w USA i Australii. Jednocześnie przedstawiciele Moneybookers podkreślili, że nie otrzymali żadnych żądań ze strony jakichkolwiek władz.
Podobnie „spontanicznym” działaniem wykazały się kolejno PayPal (3 grudnia), MasterCard (6 grudnia) i Visa (7 grudnia). W połączeniu z zamknięciem rachunku bankowego organizacji w szwajcarskim Postfinance, gdzie jako powód podano nieścisłości dotyczące miejsca zamieszkania Juliana Assange, oznaczało to faktyczne uniemożliwienie gromadzenia funduszy. We wszystkich przypadkach blokadę uzasadniano względami formalnymi – łamaniem regulaminu świadczenia usług, zaprzeczając istnieniu politycznych nacisków. Jedynie przedstawiciel PayPala wspomniał o sugestii ze strony Departamentu Stanu USA, co szybko sprostowano w oficjalnym komunikacie.
Polityczne tło afery wokół Wikileaks jest fascynujące – można spierać się o to, kto inspiruje odwetowe działania i jakie kryją się za tym motywacje. Zdarzenia rozgrywające się w ciągu pierwszych tygodni grudnia wzbudziły olbrzymie emocje, również w Internecie. Ich owocem była operacja „Payback”, stawiająca sobie za cel utrudnienie funkcjonowania potęgom sieciowych płatności.
Internetowy flashmob
Ataki typu DDOS (Distributed Denial of Service) polegają na jednoczesnym wysyłaniu zapytań pod adresem wybranego serwera-ofiary z tysięcy komputerów. Zwykle za atakami tego typu stoją komputery-zombie, zarażone różnego rodzaju robakami i kontrolowane z zewnątrz bez wiedzy niczego nieświadomych użytkowników. W przypadku grudniowych ataków na serwery MasterCarda, Visy, PayPala i Moneybookers schemat działania był jednak inny – za nawałnicą zapytań wycelowanych w te instytucje stali internauci świadomie atakujący tuzów e-płatności. Co ciekawe, akcja ta nie była wytworem dobrze zorganizowanej grupy, lecz wynikiem wspólnego działania dość przypadkowej zbiorowości komunikującej się m.in. poprzez serwis Twitter.
Skutki działań internetowego tłumu miały wymiar głównie medialny – informacje o niedostępności serwisu WWW MasterCarda, a następnie Visy i PayPala pojawiły się w prasie i telewizji, przyciągając uwagę opinii publicznej. Taki był też cel przedsięwzięcia wyrażony wprost na stronie kolektywu Anonymous inspirującego akcję.
W doniesieniach o kłopotach potentatów internetowych płatności pojawiły się także dwa elementy, na które warto zwrócić uwagę:
- pewnych utrudnień doświadczyli użytkownicy MasterCard SecureCode – systemu bezpiecznych zakupów w sklepach internetowych;
- obiektem ataku był serwis API PayPala umożliwiający wymianę informacji pomiędzy systemem a internetowymi sprzedawcami.
Rozproszone ataki mogą zatem stanowić zagrożenie również dla samego jądra działalności systemów płatności, zwłaszcza że obsługa wirtualnego rynku stanowi coraz poważniejszą część ich biznesu.
Wirtualny run na bank?
W cieniu afery Wikileaks przemknęła przez media informacja o akcji zapoczątkowanej przez francuskiego eksfutbolistę i aktora Erica Cantonę. Krytykując nieskuteczność ulicznych protestów przeciwko kontrowersyjnym posunięciom rządu Nicolasa Sarkozy’ego, powiedział: „Przeprowadzenie rewolucji jest dziś wyjątkowo łatwe… Niech miliony ludzi pójdą do banków i wypłacą pieniądze”. Był to początek kampanii bankrun2010.com, której celem było skłonienie jak największej liczby ludzi do jednoczesnego wypłacenia środków z banków. Jako „D-day” wybrano 7 grudnia 2010 r.
Wezwanie do bankowej rewolucji nie znalazło wielu odbiorców – małe grupki protestowały m.in. w Paryżu, wzbudzając raczej zaciekawienie mediów niż masowe naśladownictwo. Wyobraźmy jednak sobie połączenie dwóch przedstawionych powyżej scenariuszy – luźno skoordynowany internetowy run na bank, ale masowy i skoncentrowany na jednej instytucji. Wycofywanie wkładów przez sporą część klientów mogłoby co najmniej zachwiać płynnością banku, zwłaszcza niewielkiego. Niemożliwe? Jeszcze do niedawna można było tak myśleć… W czasach globalnej szybkiej komunikacji frustracja jednostek może szybko przerodzić się w potencjalnie niszczące działanie. Pozornie niezbyt dotkliwe kłopoty MasterCarda czy PayPala powinny nam to uświadomić.
Michał Kisiel
Bankier.pl
» Komputer zorganizuje świąteczne finanse [wideo]
» Porównaj kredyty mieszkaniowe
» Spokojnie, to tylko awaria


























































