Część chińskiego sektora bankowego od lat boryka się z fatalną strukturą bilansów - pożycza pieniądze głównie na długi okres, a finansuje się w zbyt dużym stopniu krótkoterminowymi środkami z kapryśnego rynku międzybankowego. Mniejsze instytucje nie mają przy tym bezpośredniego dostępu do Ludowego Banku Chin i "wiszą" na łańcuchu płynności, który po drodze od banku centralnego przebiega przez krajowych gigantów branży. W ubiegłym roku wprowadzono pewne zmiany w tym systemie, ale sytuacja niewielkich graczy wciąż nie jest kolorowa.
Problemy pogłębiła epidemia koronawirusa. Władze oczekują, że banki będą bardziej wyrozumiałe wobec dłużników, a równocześnie zaczną pompować więcej środków w gospodarkę, budzącą się do życia po ponad miesiącu hibernacji. Ponadto, władze wymuszają obniżenie rynkowych stóp procentowych, by ulżyć dłużnikom w trudnym czasie. Obniża to oczywiście zyski kredytodawców.
Dlatego małe banki starają się zdobyć bardziej stabilne źródła finansowania i walczą o klientów indywidualnych. Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy Chińczykom sen z powiek spędzały galopujące ceny wieprzowiny, bankierzy wabili deponentów ich ulubionym mięsem. Teraz rozdają nowym klientom darmowe maseczki - informuje agencja Reutera. Pomimo zaleceń WHO obecnie w Azji powszechnie nosi się maski na twarzy. W efekcie w wielu miejscach wciąż są pożądanym towarem deficytowym.
Według oficjalnych danych, Chinom udało się wielkim kosztem powstrzymać ekspansję koronawirusa. Wczoraj za Murem zanotowano zaledwie 13 nowych przypadków zakażenia. Rosną jednak obawy przed drugą falą epidemii, która może powrócić wraz z rozluźnianiem drakońskich ograniczeń wprowadzonych przez władze w celu wyhamowania epidemii.
Maciej Kalwasiński