Rok 1969. USA i ZSRR rywalizują w wyścigu do gwiazd. Indiana Jones jest zbulwersowany wieścią, że do wysforowania się przed Moskwę, Waszyngton werbuje dawnych nazistów. W tym momencie na scenę wkracza tajemniczy artefakt, który może zaważyć nie tylko na wspomnianym wyżej wyścigu, ale też - jak zwykle - na losach świata. Brzmi obiecująco i niestety na tym koniec.
Legendarna ucieczka przed toczącym się głazem, strzał do wymachującego szablą arabskiego wojownika lub scena z Hitlerem w "Ostatniej Krucjacie" - to ikony kina przygodowego, do których przyzwyczaił nas Indiana. Zresztą nie tylko. Cała "stara" trylogia o przygodach ekscentrycznego archeologa, który przybrał imię swojego psa (miał on uratować go przed grzechotnikiem), to obowiązkowe wakacyjne seanse. Zapewne na tym właśnie chciał zagrać Disney, wypuszczając piątą i ostatnią - przynajmniej dla Forda - część.
Strata sięgająca milionów dolarów
Po pierwszym weekendzie w kinach szefowie Disneya mogli osiwieć. Przychód z biletów z "Indiany Jonesa" wyniósł zaledwie 130 mln dolarów (60 mln dolarów w USA i 70 mln dolarów reszta świata). Słaba sprzedaż i w większości niepochlebne oceny mogą tylko sugerować, że film będzie raczej notował spadki.
Już za tydzień na duży ekran wkracza kolejna ekranizacja "Mission Impossible", a po piętach depczą mu takie produkcje jak "Barbie" czy "Oppenheimer". Z tych nowości można wnioskować, że raczej "Indiana Jones" może nie zarobić nawet 400 mln dolarów z biletów, z czego co najwyżej połowa trafia do wytwórni. To oznacza, że Disney będzie poważnie w plecy. Zgodnie z szacunkami zainwestował bowiem w film 330 mln dolarów (m.in. w tworzenie scen z młodszą wersją Indiany Jonesa dzięki AI na podstawie poprzednich części). Do tego trzeba doliczyć koszt kampanii marketingowej, która miała zamknąć się w 100 mln dolarów.
Disney ledwo zipie? Co film, to rozczarowanie
Kiedy widzowie już myślą, że nie można tego bardziej zepsuć, wchodzi Disney i mówi "potrzymaj mi to bezalkoholowe piwo i majonez light". Wtapia pieniądze na lewo i prawo, jakby miał ich drukarnię pod którymś z Disneylandów. I tak w tym tylko roku:
"Ant-Man i Osa: Kwantonomia" - wydano 200 mln dolarów, sprzedano biletów (a więc jeszcze jest to do podziałów z kinami) za 476 mln dolarów,
"Mała Syrenka" - wydano 250 mln dolarów, sprzedano biletów (a więc jeszcze jest to do podziałów z kinami) za 526 mln dolarów (o tym, dlaczego tak się stało, napisaliśmy w artykule "Mała syrenka we włosach za 150 tys. dolarów. Jest niby różnorodnie, ale czy była nam potrzebna kolejna wersja?").
Jedynym filmem, który w tym roku dał zarobić studiu, to "Strażnicy Galaktyki 3", na który wydano 250 mln dolarów, a zebrali z biletów 835 mln dolarów. Jeśli liczyć przełom 2022 i 2023, to można byłoby podciągnąć jeszcze drugą część "Avatara", który zebrał gigantyczną sumę 2,3 mld dolarów.
Opowieść o czasie i starości
Film ten niesie ze sobą masę smutku. Widz dowiaduje się, że ulubiony archeolog traci syna w Wietnamie, odchodzi od niego żona, a jedyne, co mu pozostaje - kariera naukowa, już nie taka genialna, bo sala wykładowa świeci pustkami (w końcu liczy się tylko kosmos), zostaje przerwana przez emeryturę. Wtedy zmartwychwstaje pomysł o poszukiwaniach wehikułu czasu, który miał skonstruować sam Archimedes.
Godnie żegna się z postacią jedynie sam Harrison Ford (blisko 81-letni) i John Williams, który unieśmiertelnił go w jakże wpadającej w ucho ścieżce dźwiękowej, a więc dwie stałe, które przewijały się w filmach od początku. To oni wyciągnęli ten film za uszy. W miarę dobrze wyszły także wstawki CGI, które przenosiły widzów i sędziwego Indiego w czasy świetności, a więc w przeszłość. Uroku nie sposób także odmówić schwartz charakterowi Madsowi Mikkelseonowi (gra Jurgena Vollera, niedawnego nazistę, który znalazł się pod opiekuńczymi skrzydłami USA, ale marzy o reanimacji Rzeszy).
Nie szczędzono pieniędzy na scenografię, co też na szczęście widać. Zdjęcia na Sycylii, w Fez w Maroku, w Glasgow w Szkocji czy Londynie dodają filmowi nieodpartego uroku.
Co było nie tak w "Indianie Jonesie i Artefakcie Przeznaczenia"?
Zaczynając od początku - tak naprawdę zabrakło dobrego scenariusza. Zupełnie jak w "Pierścieniach Władzy". Bohaterowie zdają się działać chaotycznie: Indiana Jones momentami wydaje się być poważnie pogrążony w geriatrycznych odmętach niepamięci, a młodzież - która była szykowana na jego następców przez showrunnerów - tylko irytuje (jak Shia LaBeouf w "Królestwie Kryształowej Czaszki"). Gdy np. Helena, wnuczka starego druha Indiany, która staje się jego towarzyszką przez tę podróż, wysadza łódź, to z radość aż podskakuje. Podobnie podskakuje widz, ale z powodu żenady. Puentuje to Harrison Ford, wypowiadając kwestię, że jego przyjaciele zostali brutalnie zamordowani. Pozostały jedynie pościgi, ale nimi nie zarobi się w takiej produkcji, zważywszy na konkurencję, tj. "Szybcy i wściekli".
Jest to jednak i tak film lepszy niż "Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki", w której widzowie dostali papkę zrobioną ze śmiesznych scen, tj. lodówkowy schron atomowy, statek kosmiczny czy latanie na lianach/wężach z małpami.
To film "jadący po nostalgiach", który chciał być jak "Top Gun: Maverick", gdzie Tom Cruise wyrusza w ostatnią misję, a wyszedł "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" Amazona. Obie produkcje miały olbrzymie budżety, wierny fandom, znane od lat uniwersum, więc niemal gotowy przepis na sukces finansowy, a doprowadzili do dwóch tak potężnych klap.
***
Popkultura i pieniądze w Bankier.pl, czyli seria o finansach "ostatnich stron gazet". Fakty i plotki pod polewą z tajemnic Poliszynela. Zaglądamy do portfeli sławnych i bogatych, za kulisy głośnych tytułów, pod opakowania najgorętszych produktów. Jakie kwoty stoją za hitami HBO i Netfliksa? Jak Windsorowie monetyzują brytyjskość? Ile kosztuje nocleg w najbardziej nawiedzonym zamku? Czy warto inwestować w Lego? By odpowiedzieć na te i inne pytania, nie zawahamy się zajrzeć nawet na Reddita.