Wygląda na to, że nie tylko polityk, ale też ekonomista nigdy nie wychodzi z pracy. Także analitycy Bankier.pl nawet na urlopie nie potrafią uciec od tematów gospodarczych i finansowych. Skutkiem tego spaczenia powstały dwa tomy „sagi” islandzkiej, ekonomiczna pocztówka ze Słowenii, „epos” macedoński, reportaż z wojaży po Japonii, a także relacja z ogarniętej mundialową gorączką Rosji oraz ekonomiczne migawki z Portugalii.
Transylwania w tę i z potworem
Zdaję sobie sprawę z tego, że niniejszy tekst powinien traktować o Rumunii - kraju nam bliskim geograficznie, gospodarczo i dziedziczącego sporo podobieństw historycznych. Tyle tylko, że moja podróż generalnie obejmowała Transylwanię – krainę nie tak do końca rumuńską. Po polsku to Siedmiogród, od średniowiecza kolonizowany przez Madziarów i Niemców. W efekcie aż do XX wieku ludność Transylwanii tworzyła wieloetniczną mieszankę. Niemcy (zwani tam „Sasami”) dominowali w miastach, szlachta była w znacznej mierze węgierska, a chłopstwo rumuńskie. Do tego liczne inne mniejszości, w tym romska, żydowska, ukraińska i polska.
W XIX wieku Rumunii stali się tam dominującą grupą narodową. Ale sama Transylwania weszła w skład państwa rumuńskiego dopiero w ramach traktatu z Trianon (1920) na skutek I wojny światowej i rozpadu Austro-Węgier. Węgrzy do dziś nie są tym traktatem zachwyceni, a historyczny Siedmiogród pozostaje w granicach Rumunii krainą bardzo specyficzną.
Granice (w) Unii Europejskiej
Wyruszając w drogę, jak zwykle starałem się choć trochę poczytać o historii i gospodarce kraju docelowego. Jeszcze z czasów dzieciństwa pamiętałem krwawą rumuńską rewolucję i obalenie zbrodniczego reżymu Nicolae Ceasescu. Jednakże Rumunia w latach 90. nie podążyła polską ścieżką – u władzy pozostali komuniści, co skutkowało brakiem reform i poważnym kryzysem gospodarczym. Rumuni stracili całą dekadę i to widać do dziś.
Pierwsze moje wrażenie było bowiem takie, że to taka Polska tylko że sprzed jakichś 10 lat. Zresztą identyczne odczucia miałem, gdy przekraczałem granicę ukraińsko-rumuńską w roku 2008 (mając w kieszeni euro zakupione po 3,20 zł). Poczułem się wtedy jakoś tak znajomo… jak w Polsce lat 90. Chęć do nadrabiania historycznych zaległości było wtedy widać prawie na każdym kroku. I to nie zmieniło się po 15 latach.
Jednakże pierwszym szokiem była granica, a dokładnie przejście graniczne i ślimacząca się kontrola paszportowa. Okazało się, że Rumunia wciąż nie jest w strefie Schengen. Tutaj był to więc powrót do lat 80. XX wieku. Rumuńscy celnicy nie sprawiali problemów i po prostu wykonywali swoją robotę. Winnymi godzinnego stania w granicznej kolejce okazali się Austriacy. W grudniu 2022 roku Wiedeń z wydumanych powodów zablokował akces Rumunii do Schengen. Austriackie liberum veto kosztowało mnie łącznie prawie trzy godziny wymuszonego postoju oraz parę litrów paliwa zużytego na pracę klimatyzacji w ponad 30-stoniowym skwarze.
Rumuńskie trakty kontra polskie drogi
Rumunia pod przynajmniej jednym względem jest ewenementem na skalę europejską, jeśli nawet nie światową. Otóż jako jedyny kraj w Europie wymaga posiadania winiety nie tylko w celu korzystania z autostrad, ale też praktycznie wszystkich dróg krajowych. Rovinietę kupuje się online i można to zrobić jeszcze przed wyruszeniem z kraju. Koszt to 7 euro za 30 dni.
Swoją drogą wszystkie państwa, przez które przejeżdżałem, wymagały opłaty za korzystanie z autostrad i ekspresówek. Co więcej, poza Austrią wszystkie zrezygnowały z tradycyjnych nalepek na szybę. Czesi od trzech lat dystrybuują winiety jedynie online. Podobnie jest na Węgrzech, gdzie jednak autostradowy glejt nadal można kupić na stacjach paliw. Tak na marginesie, to Madziarzy przegięli z ceną, żądając 5 500 forintów (ok. 65 zł) za 10-dniowe „prawo przejścia”. W Czechach było to 310 koron (ok. 58 zł i tu ciekawa sprawa – kwota ta jest limitowana ustawowo i pomimo szalejącej inflacji rząd nie może jej podnieść bez zgody parlamentu), na Słowacji 12 €, a w Austrii 9,9 € (wszystko za winietę ważną przez 10 dni).
Polska jest więc ewenementem w naszej części świata. Winiet u nas nie ma, zaś od lipca państwowe autostrady utrzymywane są głównie z podatków (opłaty za przejazd od aut osobowych zniesiono). Zapłacić musiałem za to 30 złotych za przejazd „koncesjonowanym” odcinkiem A4 między Katowicami a Krakowem (zaledwie 55 km!). Za niewiele więcej po Austrii mogłem jeździć przez 10 dni, a po Rumunii przez miesiąc. Pozdrawiam akcjonariuszy Stalexportu!
Nie wiem, na co Rumunii wydali fundusze unijne, ale raczej nie na drogi. W kraju o powierzchni niemal 230 tys. km2 istnieje niecałe 750 km autostrad. Udało się jedynie połączyć Bukareszt z nadmorską Konstancją oraz Sybin i Kluż z granicą węgierską (ale i tak brakuje sporego odcinka przez góry). Dla porównania polska sieć autostrad liczy prawie dwa tysiące kilometrów i do tego ponad trzy tysiące km dróg ekspresowych. Tak, wiem, po polskich nizinach drogi buduje się łatwiej (i taniej!) niż po górzystej i pagórkowatej Transylwanii. Zwykłe drogi są jednak dobrze utrzymane i oznakowane. Kultura jazdy nie odbiega od europejskich standardów. Piesi na przejściach są przepuszczani. Nikt się specjalnie nie spieszy, aczkolwiek limit 50 km/h w terenie zabudowanym nie jest respektowany tak rygorystycznie jak w zachodniej Europie.
Wyjątkiem był tu Maramuresz, gdzie jazda z prędkością 70 km/h w obszarze „luźno zabudowanym” przypominała doświadczenia Roberta Kubicy w bolidach Williamsa. Ot, kolejne podobieństwo do Polski sprzed 20 czy 30 lat. Ruch na drogach był intensywny, ale przemieszczało się po nich znacznie mniej ciężkich ciągników siodłowych z naczepami. Jedna różnica była zasadnicza. Przejechałem po rumuńskich drogach blisko dwa tysiące kilometrów i nie spotkałem ani jednego patrolu drogówki polującego na kierowców (natrafiłem za to na jeden fotoradar). Dla porównania, na naszej zakopiance w poniedziałek nad ranem natknąłem się na dwie ekipy chłopców-radarowców. Rzecz jasna bez konsekwencji. Z moich obserwacji wynika, że rumuńska policja siedzi na komisariatach i nie pałęta się bez celu po ulicach.
Ceny, czyli taniej już było
W Polsce jeszcze często pokutuje wyobrażenie Rumunii jako kraju biednego i znacznie tańszego od Polski. A to nieprawda. Według danych Eurostatu indeks cen dóbr konsumpcyjnych (HFCE) w przypadku Polski (61,5% średniej UE) oraz Rumunii (57,8%) był zbliżony. I to akurat się mniej więcej zgadza, choć na podstawie własnego doświadczenia uważam tego typu statystyki za niezbyt przystające do rzeczywistości. Nikt mnie nie przekona, że np. w takich Włoszech czy w Niemczech jest aż o 62% drożej niż w Polsce. Ze 20-30% to może tak, ale raczej nie więcej.
Ale przejdźmy do konkretów. Benzyna Pb95 w Rumunii była nieco tańsza niż w Polsce. Tankowałem tam po ok. 6,20-6,30 zł/l, jeśli pominąć kwestię spreadów w kantorach (wymiana PLN na EUR i potem na miejscu EUR na RON). U nas przy korzystaniu z wakacyjnych zniżek rzędu 30 gr/l zapłaciłbym niewiele więcej. Udało mi się uniknąć tankowania na Węgrzech oraz Słowacji, gdzie jest znacznie (o ok. 1 zł/l) drożej niż u nas. Bardzo droga pod tym względem stała się Austria, gdzie jeszcze cztery lata wcześniej tankowałem nawet taniej niż w Polsce. Musiałem też dotankować kilkanaście litrów megadrogiej benzyny w Czechach (w przeliczeniu 7,40 zł/l), bo na rumuńskim paliwie mógłbym nie dociągnąć do Międzylesia.
Ceny w dużych sieciach handlowych typu Lidl czy Penny były… bardzo różne od polskich. Nie wiedzieć czemu, ale nabiał w Rumunii jest horrendalnie drogi. Litr mleka potrafi kosztować ok. 5 zł. Jogurt to wydatek rzędu 3-4 zł. Także mięso nie jest tanie. Za pół darmo są za to słodzone napoje gazowane. Sieciówkowe podróbki coli czy fanty można było dostać za ok. 3 zł za półtoralitrową butelkę. Widać tu różnicę w postaci podatku cukrowego. Tańsze niż w Polsce było też wino oraz piwo. Rumuńską specyfiką jest sprzedawanie tego ostatniego w dużych, ponad dwulitrowych, plastikowych butlach. Lidlowego argusa oferowali za niecałe 5 zł. Coś bardziej przypominającego piwo można było kupić w granicach 10-12 lejów (czyli ok. 10 zł). Może nie były to napitki wybitne, ale do grilla się nadawały.
Jako relikt XIX wieku uznaję tylko płatności gotówkowe (no dobra, nie zawsze…) i tak też wydałem większość pieniędzy. Znalezienie kantoru w średniej wielkości rumuńskim miasteczku nie nastręczało trudności. Standardem stał się brak prowizji (co jeszcze kilkanaście lat temu nie było takie oczywiste), ale kursy nie urywały portfela. Średni spread wynosił 1,5-2,5% w przypadku euro czy dolara. We Wrocławiu kupowałem walutę, płacąc mniej niż 0,5% powyżej kursu z rynku międzybankowego.
Tak na marginesie, kurs leja rumuńskiego do polskiego złotego jest oazą stabilności i spokoju. Przez ostatnie 15 lat kurs RON/PLN wahał się w przedziale 0,87-1,15, ale przez zdecydowaną większość czasu pozostawał w przedziale 0,9-1,10. Stąd też łatwość w porównywaniu cen polskich i rumuńskich. W przybliżeniu (i po uwzględnieniu kosztów wymiany walut) można było stosować przelicznik 1 do 1. Matematyczni puryści mogli od tej wartości odjąć 5-10% dla większej dokładności obliczeń.
Raz czy dwa byłem jednak zmuszony zapłacić kartą wydaną przez polski bank. Prowizje za przewalutowanie były wysokie (ok. 5% - czyli zbójeckie jak za czynność w istocie fikcyjną), ale przy niskich kwotach transakcji jakoś dało się to przeżyć. Generalnie płatności bezgotówkowe w Rumunii są niemal powszechnie akceptowane, za wyjątkiem miejsc oddalonych od cywilizacji.
Rumunia – kraj pracowitych i przyjaznych ludzi
Drugim nieprawdziwym stereotypem pokutującym w Polsce jest mylenie Rumunów z Romami, choć obie te nacje nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Generalnie mieszkańcy Rumunii są bardzo przyjaźnie nastawieni do obcokrajowców. I nie mówię tu tylko o pracownikach branży turystycznej (bo są „mili” z urzędu), ale o „zwykłych” ludziach spotykanych na ulicy, w sklepie czy na szlaku. W Rumunii istnieje coś w stylu dawnej polskiej gościnności oraz chęć pokazania swojego kraju z jak najlepszej strony przed przyjezdnymi. Czyli coś, co u nas powoli zamiera.
Mieszkańcy Rumunii mają też dość lekki stosunek do wszelakich urzędowych zakazów i restrykcji. Owszem, przepisy w wielu aspektach są pewnie podobne jak w Polsce. Co z tego, że prawie nikt ich nie przestrzega. Nie ma tam przymusowego segregowania śmieci (są osobne kontenery na papier, plastik i butelki, ale na zasadzie dobrowolności). W Górach Rodniańskich ustanowiono park narodowy, ale zabrakło budżetu na strażników. Dzięki temu zgubienie szlaku (w pewnym momencie oznakowania po prostu się skończyły) skończyło się natrafieniem na zbieraczy jagód. W Polsce i my, i oni zapewne zostaliby ukarani jakimś mandatem.
Nie było też większych kłopotów językowych. Wśród młodszych Rumunów szeroko rozpowszechniona jest całkiem dobra znajomość angielskiego. Ze starszymi można się dogadać co najwyżej po niemiecku lub przez googlowego translatora. Można próbować swoich sił po włosku czy francusku, ale już po rosyjsku raczej nic się nie wskóra.
Rumuni są także narodem pracowitym. To nie jest południe Europy, gdzie pracę zaczyna się po dziewiątej i na pół dnia przerywa na sjestę. Nie jest to także rozleniwiony Zachód, gdzie wszystko zamyka się najpóźniej w okolicach 18:00 (w Wiedniu ledwo zdążyłem do marketu spożywczego). Rumuńskie sklepy zamykane są o 21-22, a otwierane z samego rana. Ba, pracują niemal w pełnych godzinach we wszystkie niedziele i święta. Coś, co dla nas było oczywistością jeszcze kilka lat temu, a co zabił dopiero ustawowy zakaz niedzielnego handlu.
Życie ekonomiczne w Transylwanii zaczynało się około siódmej rano. Jeden z noclegów miałem tuż nad małą hurtownią budowlaną, którą właścicielka otwierała w okolicach właśnie tej godziny, a zamykała po 20:00. Niezależnie od dnia tygodnia przewijało się przez nią masę klientów. Na każdym kroku widać było, że ktoś coś buduje, remontuje, odnawia czy rozbudowuje. Istny boom i to przy stopie procentowanej na poziomie 7%, a więc raczej nie na kredyt, ale za własne pieniądze. Także szacując po samochodach, Rumunia nie prezentuje się jako kraj biedny. Park maszynowy był generalnie młodszy niż średnio w Polsce. Na drogach nie brakowało też aut drogich lub wręcz luksusowych.
Komunizm – pamiętamy!
Rumunia była krajem szczególnie mocno naznaczonym piętnem komunizmu. Totalitarne represje nie zostały tam złagodzone po roku 1956 jak to miało miejsce w Polsce, Czechosłowacji czy na Węgrzech. Antykomunistyczna partyzantka w górach utrzymywała się jeszcze w latach 60. Po krwawych rządach Gheorghiu-Deja do władzy w 1965 roku doszedł obłąkany Nicolae Ceaușescu prowadzący kraj ku gospodarczej autarkii i wzorujący się na maoistycznych Chinach. Efekty były łatwe do przewidzenia – niespotykana na skalę europejską nędza i terror. Bardziej przerażającą wizję „socjalistycznego raju” w całej Europie realizowano jedynie w Albanii.
Komunistycznemu terrorowi poświęcone jest przygnębiające w swej wymowie Miejsce Pamięci Ofiar Komunizmu i Ruchu Oporu w Syhocie Marmaroskim. Mieści się ono w budynku dawnego więzienia, w którym komunistyczne władze umieściły przedwojenną elitę polityczną i kulturalną kraju. 54 z około 200 więźniów już nigdy nie opuściło jego murów. Tym bardziej przerażające jest, że w Europie czy w Stanach Zjednoczonych nadal miliony ludzi wyznają i popierają tę zbrodniczą ideologię.
Niedźwiedzie i czarne łabędzie
Dla turysty Transylwania do nie tylko zagłębie zabytków, ale przede wszystkim olbrzymie i (względnie) puste góry. Rumuńskie pasma górskie to opowieść na osobny (i raczej nieekonomiczny) artykuł. Oraz miejsce, w których można spędzić przynajmniej miesiąc, nie schodząc do cywilizacji. Turystów nie ma zbyt wielu, a jeśli już są, to tacy, którzy potrafią docenić góry i są przygotowani do wędrówki. Za to z oznakowaniem szlaków bywa słabo. W najbardziej popularnych miejscach nie jest z tym źle. W średnio popularnych bywa różnie. Ale są też pasma całkowicie dzikie, gdzie można polegać tylko na mapie, kompasie i własnych umiejętnościach. Schronisk jest bardzo niewiele, więc prowiant i ekwipunek biwakowy trzeba wnieść na własnych plecach.
Po górach pałętają się za to niedźwiedzie. To znaczy te prawdziwe, a nie tylko giełdowe. Generalnie miało się wrażenie, że niedźwiedź jest tam zwierzęciem narodowym. To o tyle dziwne, że główny indeks bukaresztańskiej giełdy (BET) w długim terminie wypada znacznie lepiej niż nasz WIG20. Rumuńskiej giełdzie w 2021 roku udało się przebić szczyt hossy z roku 2007. Nam jeszcze do tego sporo brakuje. Przez poprzednie 20 lat BET urósł o 127% podczas gdy WIG20 stracił ponad 15%. Dobrze, że chociaż w tym roku wyniki są zbliżone – oba indeksy od początku stycznia zyskały po ok. 13%. W Transylwanii mają za to mityczne czarne łabędzie. Na szczęście trzymają je w ZOO i nie wypuszczają na rynki finansowe.