W styczniu 2021 roku indeks S&P/Case-Shiller mierzący ceny domów w 20 amerykańskich metropoliach osiągnął rekordowo wysoką wartość 245,1 punktów. To aż o 11,1% więcej niż przed rokiem. Przez ostatnie 10 lat domy w Stanach Zjednoczonych podrożały średnio o 72% i są już o blisko 19% wyższe niż w szczycie słynnej mieszkaniowej bańki wiosną 2006 roku.
Nie chodzi tu tylko o sam poziom cen, ale przede wszystkim ich dynamikę. Jeśli spojrzymy na nieco mniej popularny ogólnoamerykański indeks S&P/Case-Shiller, to w styczniu rósł on w tempie 11,2% rdr, czyli najszybciej od marca 2006 roku. W latach 2004-06 ceny domów w USA rosły średnio w tempie 10-14%, co później uznano za bańkę spekulacyjną.
Teraz mało kto odważa się tak określić amerykański rynek nieruchomości mieszkaniowych. Jednakże podobnie jak na początku XXI wieku, tak również i teraz ceny domów są napędza ultra-luźną polityką monetarną Rezerwy Federalnej. Na skutek ścięcia stóp procentowych do zera i wdrożenia nielimitowanego programu skupu papierów wartościowych (QE), rentowności 10-letnich obligacji skarbowych spadły do rekordowo niskich poziomów.
W USA to właśnie ten parametr determinuje oprocentowanie kredytów hipotecznych (nie mylić z mieszkaniowymi). Jeszcze na początku stycznia Amerykanin o dobrej zdolności kredytowej mógł zaciągnąć 30-letni kredyt hipoteczny o stałym (w całym okresie kredytowania!) oprocentowaniu w rekordowo niskiej wysokości 2,65%. Koszt 15-letniej „hipoteki” wynosił zaledwie 2,16%. Było to oprocentowanie, które zapewne okaże się niższe od oficjalnie raportowanej inflacji w okresie spłaty tych pożyczek. Trudno się zatem dziwić, że realnie niemal „darmowy” kredyt hipoteczny napędził zainteresowanie nawet rekordowo drogimi nieruchomościami mieszkaniowymi w USA.
Krzysztof Kolany