Od 2008 roku liczba nauczycieli zatrudnionych w państwowych placówkach zwiększyła się o 10 tys. osób. W tym samym czasie ubyło prawie milion uczniów. To wszystko sprawia, że konieczne są zwolnienia, które z jednej strony mogą przynieść duże oszczędności, a z drugiej niestety negatywnie odbić się na poziomie nauczania.
Obecnie na 1 nauczyciela przypada średnio 9 uczniów. Stąd część nauczycieli otrzyma wypowiedzenia już w maju. Odchodzą nie tylko belfrowie z kilkudziesięcioletnim stażem, ale także młodzi, którzy nie widzą szans na rozwój kariery. Optymalna liczebność klasy to ok. 20 uczniów. Oznacza to, że w Polsce wystarczyłoby ok. 350 tys. nauczycieli, czyli prawie dwa razy mniej niż obecnie. Na same wynagrodzenia nauczycieli wydajemy ok. 20 mld zł rocznie.
Problem jest, i to poważny. Oświacie potrzebna jest świeża krew, ale młodzi kandydaci nie mają szans na zatrudnienie. Redukcji nie muszą się obawiać tylko te szkoły, które nie mają problemów z liczebnością uczniów. Zwykle są to placówki z dużych skupisk miejskich lub najlepsze szkoły w regionie, gdzie rodzice specjalnie wysyłają swoje dzieci. Nie oznacza to, że likwidowane będą tylko szkoły wiejskie. Zwolnienia i likwidację placówek zapowiadają się także w dużych miastach.
Nauczyciela nie można zwolnić
Problem polskiej oświaty nie wynika tylko z demografii, ale przede wszystkim prawa z jeszcze poprzedniej epoki. Karta Nauczyciela uchwalona została w 1982 roku. Co prawda, od tamtej pory doczekała się szeregu nowelizacji, ale zdaniem większości ekonomistów prawa nauczyciela stanowczo odbiegają od rynkowych standardów.
Po pierwsze dyrektor szkoły teoretycznie nie może zmusić nauczyciela do więcej niż 18 godzin zajęć tygodniowo. Ponadto praktycznie nie ma możliwości zwolnienia nauczyciela mianowanego lub dyplomowanego. Nieudolny, nieefektywny lub nawet obiektywnie niezdolny do pracy z uczniami nauczyciel nie może zostać szybko zwolniony. Teoretycznie musiałby bić dzieci lub przychodzić pijany do pracy, żeby dyrektor mógł się go natychmiast pozbyć.
Nie ma konkurencji między nauczycielami
To nie koniec. Nie istnieje coś takiego jak konkurencja pomiędzy szkołami, bo dyrektorzy nie mogą swobodnie kształtować wynagrodzeń swoim nauczycielom. Np. wybitny nauczyciel z kilkudziesięcioma olimpijczykami na koncie może zarobić co najwyżej kilkaset złotych więcej niż jego kolega obibok. Słabego nauczyciela trudno jest zastąpić kimś lepszym, a tego z kolei nie da się skutecznie finansowo zachęcić do zmiany placówki.
Jak długo nauczyciele będą chronić swoich przywilejów, tak długo nie można liczyć na jakąkolwiek poprawę w polskiej oświacie. Z drugiej strony trudno im się dziwić. Do tej pory żaden rząd nie zaproponował rozwiązania, które można by uznać za dobre. Trzeba pamiętać, że nauczyciele uczą dzieci, ale to władza decyduje na jakich zasadach się to odbywa. Niestety to wszystko odbija się na uczniach.
Łukasz Piechowiak
Bankier.pl
l.piechowiak@bankier.pl






























































