Umowy-zlecenia będą ozusowane od 1 stycznia 2016 roku - zdecydowali w czwartek posłowie. Na podstawie umów-zleceń pracuje ok. 820 tys. ludzi w Polsce. Rząd chce zlikwidować tzw. zbieg tytułów do ubezpieczenia. Nowy mechanizm obliczania składek na ubezpieczenia społeczne od tych umów sprawi, że zwiększą się wpływy do ZUS-u. Istnieje spore ryzyko, że wielu zleceniobiorców zarobi niższe kwoty netto.


- nowelizacja ustawy likwiduje zbieg tytułów do ubezpieczenia tzn. umowy-zlecenia będą sumowane, a podstawą do obliczenia składek ZUS będzie równowartość kwoty płacy minimalnej (1680 zł brutto),
- sposób naliczania składek dla osób uczących się (studentów) pozostaje bez zmian tzn. w dalszym ciągu są one zwolnione ze składek do ZUS-u.
Przeciw ozusowaniu zagłosowało tylko 8 posłów: Michał Jaros (PO), Adam Abramowicz (PiS), Andrzej Dąbrowski (SP), Patryk Jaki (SP), Henryk Kmiecik (BiG), Tomasz Górski (niezależny), Krzysztof Popiołek (niezależny), Przemysław Wipler (niezależny). W glosowaniu wzięło udział 429 posłów.
ReklamaUmowy-zlecenia są obciążone składkami na ubezpieczenia społeczne. Zleceniobiorcy, którzy mają podzielone wynagrodzenie np. na dwie umowy, zwykle płacą składki od kontraktów opiewających na niższe kwoty. Po planowanej nowelizacji ustawy o ubezpieczeniach społecznych umowy będą kumulowane tak, by podstawą wymiaru składek była wartość minimalnego wynagrodzenia, czyli 1680 zł brutto.
Osoba, która obecnie ma dwie umowy-zlecenia – jedną na 500 zł brutto, a drugą na 4500 zł brutto, do ZUS-u odprowadza niecałe 200 zł składek. Na rękę otrzymuje łącznie ponad 4,2 tys. zł. Po zmianach kwota netto przy tych dwóch umowach zmniejszy się do 3,6 tys. zł i tylko przy założeniu, że pracodawca nie skompensuje wzrostu obciążeń do ZUS poprzez zmniejszenie pracownikowi wynagrodzenia brutto.
Tylko 400 mln zł dla ZUS-u
W teorii na zmianach dodatkowe wpływy do ZUS-u wyniosą 400 mln zł rocznie. Popularne „śmieciówki” stanowią tylko 9% umów zawartych z pracownikami. W zasadzie osoba zatrudniona na podstawie umowy-zlecenia to nie pracownik tylko zleceniobiorca. Różnica jest subtelna, ale ma duże konsekwencje prawno-podatkowe. Odsetek umów „śmieciowych” wydaje się niewielki, ale w liczbach bezwzględnych chodzi o 1,2 mln ludzi (820 tys. na zleceniu i prawie 380 tys. na umowach o dzieło).
Cały kłopot polega na tym, że poważny procent tak zatrudnionych stanowią osoby o najniższych dochodach, z bardzo małą liczbą argumentów do negocjacji lepszych kontraktów (wysokie bezrobocie w regionie, etc). Słuszność w tym temacie mają niektórzy politycy, którzy twierdzą, że na rynku pracy w Polsce dochodzi do zadziwiającego paradoksu – żyjemy w warunkach socjalizmu dla bogatych (dotacje, subwencje, kontrakty publiczne) i kapitalizmu dla biednych (umowy śmieciowe, skandalicznie niskie wynagrodzenia, brak odpłatności za nadgodziny, etc).
Koszty poniosą pracownicy
Z badania ZPP wynika, że po wprowadzeniu nowych przepisów blisko 1/3 pracodawców planuje zmniejszyć pracownikom wynagrodzenia brutto, po to by nie ponosić wyższych kosztów z tytułu ich zatrudnienia. 1/5 ma zostać zoptymalizowana podatkowo tzn. pracodawcy zmuszą ich do otwarcia działalności gospodarczej.
Około 13% przedsiębiorców zaproponuje podwładnym pracę na czarno. Tylko 3% zaoferuje pracownikom przejście na umowy o pracę. Być może Związek Przedsiębiorców i Pracodawców trochę dramatyzuje, ale nie ulega żadnym wątpliwościom, że główny ciężar zmian w sposobie obliczania składek poniosą pracownicy.
Dokręcanie śruby Polakowi znakiem rozpoznawczym?
Rząd z zadziwiającą konsekwencją unika przyjęcia do wiadomości faktu, że popularność umów-zleceć lub o dzieło nie wynika z tego, że są one lepsze, ale z tego, że to umowa o pracę jest za droga.
Jeżeli celem jest zwiększenie zatrudnienia na podstawie umów o pracę, to w pierwszej kolejności należy zmienić sposób obliczania składek obciążających właśnie te kontrakty. 2/3 Polaków zarabia mniej niż 2,8 tys. zł netto w miesiącu. Aż 20% pracujących na podstawie umowy o pracę, czyli ok. 2,2 mln Polaków, otrzymuje wynagrodzenie do 2 tys. zł brutto (1459 zł netto). W ich przypadku różnica kilkudziesięciu złotych w wysokości pensji netto to naprawdę poważna rzecz.
Umowy-zlecenia w swojej konstrukcji są tak niezrozumiałe i elastyczne, że bardzo łatwo je upodobnić do umów o pracę w zakresie obowiązków pracownika, ale z wyłączeniem profitów związanych z obciążeniami pracodawcy. W praktyce należałoby zlikwidować lub komisyjnie przygotować wykaz profesji i usług, które mogą być świadczone na „zlecenie”. Umowa-zlecenie powinna być umową o pracę zawsze, gdy zleceniobiorca ma wyznaczone godziny pracy (ciągłość) i jest ona wykonywana pod nadzorem. W praktyce powszechną sytuacją jest, że dwóch pracowników siedzących w jednym biurze, przy takim samym sprzęcie i wykonujący te same zadania mają dwie różne umowy – jeden cywilną a drugi o pracę.
Na następnej stronie: Polacy chcą państwa socjalnego
Na podstawie umów-zleceń pracuje ok. 820 tys. ludzi w Polsce. Rząd chce zlikwidować tzw. zbieg tytułów do ubezpieczenia. Nowy mechanizm obliczania składek na ubezpieczenia społeczne od tych umów sprawi, że zwiększą się wpływy do ZUS-u. Istnieje spore ryzyko, że wielu zleceniobiorców zarobi niższe kwoty netto.
Polacy chcą państwa socjalnego
Z badań CBOS wynika, że 99% obywateli chce państwa opiekuńczego, czyli zapewnienia minimalnego dochodu, opieki lekarskiej, emerytur z ZUS-u i urlopów macierzyńskich. Kłopot polega na tym, że usług tego rodzaju nie da się sfinansować bez poboru składek.
Obywatele niejako zgadzają się na wysoki, 41-podatkowy klin podatkowy. Większość problemów i narzekań wynika z bardzo niskich dochodów netto. Można postawić tezę, że Polacy zgodziliby się nawet na bardzo wysokie składki pod warunkiem, że otrzymywana kwota netto umożliwiałaby godne przeżycie. W tym wariancie to niskie płace są powodem niezadowolenia społecznego, a nie wielkość obciążeń odprowadzanych do ZUS-u.
Zatem słuszną ideą jest wprowadzenie progresywnych składek na ubezpieczenia społeczne. Perspektywa wynagrodzeń ulega zmianie wraz z ich wzrostem. Inaczej postrzega się obowiązkowe ubezpieczenia społeczne, gdy po odjęciu składek pracownikowi na życie zostają 4 tys. zł, a inaczej gdy musi przeżyć za 1200 zł. Najmniej zarabiający po prostu powinni płacić mniejszy ZUS.
Przy tak niskich zarobkach państwo i tak będzie musiało im zapewnić emeryturę minimalną, ale wyższe dochody netto mogłyby ułatwić im wypracowanie majątku, który wielu ludziom pozwoliłby wyrwać się z biedy. Takie podejście wymaga planowania na dłuższe okresy niż cykl wyborczy, a także wypracowania właściwej rezerwy budżetowej (wprowadzenia oszczędności), która pozwoliłaby na bezpieczną wypłatę rent i emerytur w okresach poboru niższych składek.
Szarą strefę trzeba kupić
Równocześnie muszą istnieć skuteczne narzędzia kontroli, które w prosty sposób wyeliminują z rynku tych pracodawców, którzy pomimo dużych preferencji przy zatrudnianiu na umowach o pracę w dalszym ciągu proponowaliby pracownikom kontrakty cywilne lub pracę na czarno. W mojej opinii Państwowa Inspekcja Pracy nie radzi sobie z tym problemem (m.in. na skutek braku właściwych narzędzi).
Szara strefa w Polsce wyceniania jest na ok. 20% PKB. W teorii jej opodatkowanie mogłoby rozwiązać problemy deficytu w ZUS-ie.
Niebawem dojdziemy do poziomu, w którym nie da się bardziej uszczelnić przepisów podatkowych i fiskus zacznie masowe kontrole w „podejrzanych” sektorach gospodarki. Przedsiębiorcy i pracownicy szarej strefy negatywnie wpływają na konkurencyjność legalnie działających podmiotów, ale nawet ich umiarkowanie szkodliwa działalność jest lepsza niż całkowita bezczynność, którą mogłoby wywołać nadmierne opodatkowanie.
Dlatego większość ekonomistów zgadza się z opinią, że skuteczniejszą metodą na pozyskanie dodatkowych wpływów do budżetu, jest zachęcanie firm do wyjścia z szarej strefy, niż bezwzględna penalizacja ich pracy.
Biorąc to pod uwagę, warto rozważyć gruntowną reformę Kodeksu pracy i zasad opodatkowania umów o pracę wedle zasady, że człowiek pracuje po to, by zarabiać jak najwięcej dla siebie, a nie dla państwa. Dochody podatkowe muszą być postrzegane jako pochodna sukcesu obywateli. Reszta to matematyka i taktyka.
Łukasz Piechowiak, główny ekonomista Bankier.pl



























































