Na ludzi chcących zaszyć się na własnej wyspie czeka z otwartymi rękami Farhan Vladi. To największy na świecie pośrednik specjalizujący się w handlu skrawkami lądu położonymi gdzieś na niezmierzonych morskich przestrzeniach. Zaczynał ten biznes w 1970 roku. Miał wtedy 25 lat. Od tego czasu sprzedał ponad 1800 wysp.
— Karaiby? A może Pacyfik? — zachęca, rozkładając na biurku plik szczegółowych map.
Jak twierdzi, popyt na prywatne wyspy nigdy nie był większy. W czasach zimnej wojny bogacze zazwyczaj budowali pod swymi eleganckimi rezydencjami równie luksusowo wyposażone przeciwatomowe schrony. Teraz rozglądają się za skrawkami lądu ze wszech stron otoczonymi morskimi wodami, by tam bezpiecznie przeczekać nadchodzące starcie cywilizacji. — To lęk przed terroryzmem nakręca koniunkturę. Lęk połączony z osobistym poczuciem, że w wielkich skupiskach ludzkich pogarsza się jakość życia, za to wzrasta zagrożenie jego utraty. Suma tych wszystkich strachów napędza nam klientelę — wyjaśnia Vladi.
Po uderzeniu islamskich kamikadze na Nowy Jork 11 września 2001 roku gwiazdy Hollywood wpadły w panikę. Odkryły rynek wyspiarski i gwałtownie się na niego rzuciły. Johnny Depp kupił 18-hektarową wyspę Little Hall’s Pond Cay na Bahamach. Atutem tej zamorskiej posiadłości jest 6 bajecznie malowniczych prywatnych plaż. Leonardo Di Caprio porwał się na zakup trzykrotnie większego skrawka lądu położonego u wybrzeży Belize. Oprócz tropikalnej dżungli, szmaragdowej wody obfitującej w egzotyczne ryby ma tam także pas startowy, z którego w każdej chwili może polecieć prywatnym odrzutowcem na plan zdjęciowy. Nicolas Cage i Mel Gibson długo nie pozostawali w tyle i także nabyli dla siebie miejsca, w których mogą się schować przed natrętnym i wścibskim światem. Jest pewne, że tam nie dopadną ich żadni paparazzi więc bez krępacji mogą się tam oddawać swym nałogom. Ale trend ten ogarnął nie tylko świat show-biznesu. Finansistów i przedsiębiorców z innych branż także ogarnął szał zakupów. Za czasów słynnego greckiego armatora Arystotelesa Onassisa posiadanie własnej wyspy było uważane jedynie za fanaberię superbogacza. Jednak obecnie to już nie ekstrawagancja, ale podstawowy element ich mentalności przetrwania. Dlatego niemal na pniu sprzedały się wyspy położone u wybrzeży Kanady i Nowej Zelandii. Panuje bowiem powszechne przekonanie, że kraje te nie doświadczą terrorystycznych ataków i apokaliptycznych skutków wojny pomiędzy islamem a Zachodem. Liczba zawartych transakcji jest nieznana — co można zrozumieć, zważywszy że większość nabywców nalega na zachowanie dyskrecji — ale od 11 września 2001 roku w nowe ręce przeszła co najmniej setka wysp. Swój skrawek lądu nabył m.in. Leonardo Ferragamo ze słynnej dynastii włoskich szewców. Podobnego zakupu dokonał także Bernard Arnault, posiadacz połowy udziałów w największej na świecie firmie produkującej dobra luksusowe Louis Vuitton Moet Hennessy.
Dla wystraszonego zachodniego biznesmena, finansisty czy gwiazdora najczarniejszy scenariusz to udany terrorystyczny atak na elektrownię atomową, których pełno jest w najbardziej rozwiniętych państwach na Zachodzie. Uważają oni więc, że najlepiej schronić się na wyspie, gdzie cyrkulacja powietrza przemawiać będzie na ich korzyść. Idealna wyspa dla współczesnego Robinsona z laptopem musi spełniać bowiem dwa podstawowe kryteria. Powinna być odległa od przemysłowych regionów, by wiatr nie zagnał nad nią radioaktywnych obłoków, oraz, mimo wszystko, umożliwiać stały kontakt ze światem. A to w dobie łączności satelitarnej nie jest takie trudne do spełnienia. Baterie słoneczne, satelitarne talerze oraz internet kompletnie odmieniły życie na zagubionych wyspach. To nie jest już tylko codzienna walka o przeżycie czy beztroskie picie mleka kokosowego. Nawet największe operacje giełdowe można teraz prowadzić z leżaka na plaży, nie tracąc okazji do nabierania opalenizny. A jeżeli zdarzyłoby się, że samoloty znów zaczynałyby spadać z nieba na wielkie biurowce i świat pogrążyłby się w chaosie i panice, biznesmen na swej wyspie mógłby beztrosko udać się na ryby.
Perfekcyjne z tego powodu są właśnie rejony Nowej Zelandii i wschodniej Kanady. Przeważają nad nimi cyrkulacje powietrza znad obu biegunów Ziemi, a więc z rejonów, w których nie wybudowano i najprawdopodobniej nigdy nie wybuduje się żadnych instalacji atomowych. Farhan Vladi ma w swej ofercie listę 21 wysp położonych u nowozelandzkich wybrzeży. Jedenaście z nich już sprzedano lub transakcje są w fazie finalizacji. Równie pożądane są skrawki ziemi porozrzucane wokół kanadyjskiej Nowej Szkocji. Kosztują miliony, ale zdarzają się i okazje. Trzy wyspy z archipelagu Chapleau — o powierzchni 5, 6 i 12 hektarów — czekają na nowego właściciela gotowego wyłożyć na ich zakup zaledwie równowartość 225 000 euro. Są więc w cenie apartamentu na przedmieściach Londynu. Inne kawałki skał w Kanadzie można już nabyć za 30 000 euro. Przy zakupie trzeba jednak mieć na uwadze dodatkowe koszty. Trzeba będzie bowiem opłacić transport lotniczy ekipom budowlanym lub polskim hydraulikom, jeśli nawali kanalizacja.
Zresztą pośpieszne kupowanie, niezależnie od stopnia terrorystycznego zagrożenia, może się także zemścić. Doświadczył tego Mel Gibson. Kupił on wysepkę Mago, szesnaście kilometrów kwadratowych bujnie porośniętych roślinnością tropikalną na Fidżi. I dopiero wtedy odkrył, że na tym skrawku lądu mieszka grupka hodowców owoców kokosowych. I to nad wyraz agresywnych. Tubylcy mieli bowiem czarne, ale całkiem uzasadnione przeczucie, że nowy właściciel wykopie ich z wyspy. Dla odmiany Nicolas Cage okazał się rozważnym nabywcą. Wpierw spenetrował wyspę Little Whale Bay na Bahamach z helikoptera, by móc ocenić, czy skrawek lądu ma oczekiwany kształt, a morska woda wymarzony kolor. Potem długo upewniał się, czy rzeczywiście najbliższy lekarz żyje zaledwie o półtorej godziny lotu samolotem dalej. Zapewne aktor poważnie brał po uwagę komplikacje, jakie mogą powstać, jeżeli orzech kokosowy spadnie mu na głowę.
Wyspy wystawia się na sprzedaż nie tylko w dalekiej Polinezji czy na Karaibach. Nadzwyczaj kuszącą ofertą jest Île du Nord, wyspa leżąca na Atlantyku nieopodal Bordeaux. Można ją nabyć za 6,5 miliona euro. Za tę cenę dostanie się 440 hektarów ziemi, na której uprawia się winną latorośl. Z tych owoców tłoczy się corocznie ok. 228 000 butelek wyśmienitego wina Bordeaux Supérieur. Oczywiście właściciel może je nazwać własnym nazwiskiem. Geograficzne położenie może nie w pełni ochroni nabywcę przed zgubnymi knowaniami Osamy bin Ladena czy innego Kim Dzong Ila, ale jeżeli nastąpi to najgorsze, zawsze można się będzie przynajmniej zapić na śmierć.
Nie wszystkim jednak odpowiada picie na umór na odludziu. Na romantyków czeka wyspa Canna także leżąca w Europie. To najdalej na zachód wysunięta część szkockiego archipelagu Hebryd Wewnętrznych. Kupić jej na własność nie można, ale jej posiadacz — National Trust for Scotland — prowadzi akcję osiedleńczą. Populacja wyspy spadła bowiem do 15 osób, a w miejscowej szkole uczy się zaledwie jedno dziecko. Poprzez prasę zaczęto zatem szukać osadników. Do ich dyspozycji stoją 2 opuszczone domy, z których jeden można przeznaczyć na pensjonat B & B. Chętnych do przeniesienia się na Cannę nie brakuje. W ciągu tygodnia od wystawienia ogłoszenia wpłynęło ponad półtorej setki zgłoszeń z całego świata. Kto zatem jest znużony życiem w wielkim mieście, chce przenieść się na odległe odludzie i podziwiać kolonie maskonurów, figlujące w wodach wieloryby i delfiny, a w przerwach między wędrówkami po wrzosowiskach prowadzić swą działalność przez internet, niech czym prędzej gna na Cannę. Ale swoją szansę na nowe, bezpieczne życie mogą tam znaleźć także ci mniej wykwalifikowani, np. elektryk, ogrodnik czy hydraulik. Nie zostanie się co prawda prawdziwym Robinsonem, ale grupka dotychczasowych mieszkańców na pewno przyjmie nowych sąsiadów życzliwie. Gdyby zaś komuś odmieniły się plany, to do stałego lądu jest blisko. Prom łączący Cannę ze światem kursuje cztery razy w tygodniu.
Olgierd Domino, Tygodnik Rynki Zagraniczne

























































