Marzenia o tym, aby Warszawa przyciągnęła istotną część bankierów z londyńskiego City, są skrajnie nierealistyczne. Owszem, po Brexicie zapewne nastąpią pewne migracje wśród finansistów. Ale będą to raczej transfery do City, a nie z City.
Stało się. 29 marca 2017 roku Wielka Brytania oficjalnie i w nieco staromodnym stylu rozpoczęła procedurę rozwodową z Unią Europejską. Demonizowany przez większość mediów, polityków i wielki biznes Brexit na naszych oczach staje się faktem.
Najmocniej przeciwko Brexitowi krzyczeli bankierzy z londyńskiego City. Dla nich wyjście Zjednoczonego Królestwa ze struktur UE to niepotrzebne ryzyko dla dobrze prosperującego biznesu świadczenia usług finansowych mieszkańcom kontynentalnej Europy.


City żyje dzięki Unii?
Londyńskie City było światowym centrum finansowym na dobre kilka stuleci przed powstaniem Unii Europejskiej. I pozostanie nim, gdy Wielka Brytania ostatecznie Unię opuści. Jednakże Brexit może rodzić pewne komplikacje w modelu biznesowym globalnych banków. Dzięki wspólnemu rynkowi na terytorium krajów UE, banki operujące z Londynu mogą obsługiwać klientów ze wszystkich krajów unijnych na takich samych zasadach jak banki krajowe. Teoretycznie po opuszczeniu Unii przez Zjednoczone Królestwo, londyńskie City zostanie pozbawione dostępu do unijnego rynku na równych zasadach z bankami działającymi pod jurysdykcją krajów UE.
Przeczytaj także
Tyle teorii. Jak będzie w praktyce, okaże się po dwóch latach żmudnych i burzliwych negocjacji, w których Bruksela i Berlin zapewne będą chciały przytrzeć nosa dumnym Brytyjczykom. Ale ci mają w ręku silne argumenty. Licząca 65 milionów mieszkańców Wielka Brytania jest piątą największą gospodarką świata i największym pojedynczym rynkiem zbytu dla towarów z pozostałych państw UE.
Za jakiś czas zapewne okaże się, że Albion pozostanie w świecie europejskiego obszaru gospodarczego na podobnych (lub nawet lepszych) zasadach, jak Szwajcaria czy Norwegia.
Przeczytaj także
Detale ustalą dyplomaci, negocjatorzy, lobbyści i politycy. Londyn zapewne poczyni pewne ustępstwa, dorzuci trochę grosza (liczonego w miliardach) do unijnej kasy, a w zamian dostanie całkiem przyzwoity dostęp do unijnego rynku. Branża finansowa będzie głównym przedmiotem (i podmiotem) gry, uzyskując specjalny status. Być może będzie on wymagał zastosowania pewnych kruczków prawnych z wykorzystaniem filii zlokalizowanych gdzieś na obszarze UE.
Z Londynu czy do Londynu?
Ale idę o zakład, że transakcje finansowe na wielką skalę nadal będą zawierane w londyńskim City. Rachuby, ile to intratnych posad po Brexicie przepłynie za Kanał La Manche, uważam za mrzonki. Być może kilka tysięcy słabiej opłacanych etatów istotnie trafi do Dublina, Frankfurtu czy nawet Krakowa lub Wrocławia. Lecz migracje lukratywnych stanowisk raczej będą się odbywały z nieprzychylnych biznesowi (Francja, Włochy) krajów UE do londyńskiego City, które wreszcie uwolni się od nieprzychylnej biznesowi i absurdalnej unijnej biurokracji.
„Wzrost zainteresowania opuszczeniem Londynu jest widoczny” – mówił gazecie „Financial Times” wicepremier Mateusz Morawiecki jeszcze w sierpniu 2016 roku. Po Brexicie władze kilku unijnych krajów zwietrzyły bowiem szanse sprowadzenia choćby części londyńskiego City do kontynentalnej Europy. Wątpię w sukces tego typu operacji, ale oczywiście warto próbować.
„Chcemy przyciągnąć do Polski inwestorów. Ponieważ Polska nie jest członkiem strefy euro, więc trudno będzie przyciągnąć największe banki z ich tzw. front desk, czyli z tą częścią sprzedażową. Natomiast na pewno nie jesteśmy pozbawieni szans, jeśli chodzi o przyciągnięcie ciekawych inwestorów do tzw. middle office czy back office, ale to są również funkcje wysoko płatne, rozwojowe takie jak chociażby zarządzanie ryzykiem, czy zarządzanie informatykami, zarządzanie informacją, danymi. To są bardzo ważne i ciekawe funkcje korporacyjne” – miał nadzieję Morawiecki.
W styczniu Polskę obiegła plotka, jakoby bank inwestycyjny Goldman Sachs miał planować redukcję o połowę zatrudnienia w Londynie i przeniesienie pracowników do kontynentalnej Europy. Podobno zwolnieniami w City miały grozić też inne wielkie banki – donosił Reuters. Tyle że sam Goldman szybko zdementował pogłoski o planach „emigracji” z Londynu.
Jak się robi „centrum finansowe”?
Określenie „centrum finansowe” to prosta etykieta dla bardzo złożonego mechanizmu gospodarczego. W dużym uproszczeniu to miejsce, gdzie każdego dnia dokonuje się wielkich operacji finansowych: warte miliardy dolarów aktywa finansowe zmieniają właścicieli, aranżowane są wielkie kredyty i emisje akcji. Centrum finansowe tworzą dziesiątki tysięcy ludzi: bankierzy, analitycy, traderzy, księgowi, brokerzy i wszyscy ci, którzy pomagają utrzymywać tą ogromną machinę w ruchu.
Prawdziwie globalnych centrów finansowych na świecie jest niewiele. Niewątpliwie należą do nich Londyn, Nowy Jork, Hongkong i Tokio. Obok „wielkiej czwórki” zapewne do tego grona można zaliczyć Singapur, Zurych i ewentualnie Szanghaj. Pozostałe ośrodki są już zdecydowanie mniejsze i mają znaczenie raczej regionalne, a nie globalne.


Bardzo obszerną – bo zawierającą aż 88 miast – listę „globalnych centrów finansowych” (Global Financial Centres Index – GFCI) sporządziła chińska firma badawcza Z/Yen. Najnowsze wydanie tego indeksu „finansocentrowości” jeszcze pachnie farbą drukarską – pochodzi z marca 2017 roku. Listę centrów otwiera Londyn, tuż przed Nowym Jorkiem i wyraźnie przed Singapurem. Dalej mamy Hongkong, Tokio i San Francisco – czyli zasadniczo bez zaskoczeń.
Pierwszym miastem z kontynentalnej Europy jest Zurych (11. lokata), a ze strefy euro Luksemburg (dopiero 18. pozycja!) przed Frankfurtem (23.) i Monachium (27.). Paryż jest dopiero 29. Warszawa zajęła miejsce 41. Przed stolicą Polski znalazły się m.in. Amsterdam i Dublin, ale także Casablanca (Maroko), Tel Aviv, Geneva oraz miasta chińskie: Guangzhou i Qingdao.
Ten ranking daje wiele do myślenia. Jeśli już finansiści mieliby odpłynąć z Londynu, to zapewne wybiorą się do ośrodków z pierwszej i drugiej, ewentualnie jeszcze z trzeciej dziesiątki tego typu zestawień. Co więcej, żadne z polskich miast w dającej się przewidzieć przyszłości nie jest w stanie zapewnić warunków dla funkcjonowania nawet regionalnego centrum bankowo-giełdowego.
Pieniądze nie lubią marznąć
Spróbowałem przeanalizować pierwszą 20-tkę rankingu Z/Yen i znaleźć pewne cechy wspólne łączące te miasta. Pierwszym, dość oczywistym mianownikiem jest pewna masa krytyczna. Chodzi o odpowiednią liczbę banków, dużą giełdę papierów wartościowych lub towarową i potencjał gospodarczy. Po drugie, prawie wszystkie miasta z pierwszej dwudziestki są ważnymi centrami gospodarczymi dużych państw rozwiniętych. Pieniądze muszą się skądś brać.
Po trzecie, wszystkie (no może poza Pekinem) gwarantują wysoki poziom ochrony prawa własności, sprawne i słabo przekupne sądy, stabilne prawo i regulacje sprzyjające prowadzeniu biznesu. Co więcej, wszystkie miasta z pierwszej dziesiątki funkcjonują w oparciu o anglosaski system prawny, który po prostu sprzyja przeprowadzaniu dużych transakcji finansowych.
Po czwarte, dziwnym zbiegiem okoliczności na tej liście dominują duże porty morskie. Po części wynika to z historii, ale do dziś możliwość dowiezienia towaru drogą wodną ma swoje zalety.
Po piąte, ważny jest dobry klimat. I to dosłownie: wszystkie najważniejsze centra finansowe świata położone są w miejscach, gdzie praktycznie nie ma zimy (lub jest łagodna). Londyn jest jedynym przypadkiem leżącym na północ od 50. równoleżnika – najwyraźniej finansiści nie lubią marznąć tak, jak pieniądze ich klientów nie lubią być zamrożone.
Warszawa tak samo jak inne polskie miasta nie spełnia powyższych kryteriów. Jasne, zawsze możemy być tym pierwszym wyjątkiem, ale wydaje się to być mało prawdopodobne. Po prostu dajmy sobie spokój z mrzonkami w stylu „City nad Wisłą” i skupmy się na tym, co nam naprawdę dobrze wychodzi (a jest wiele takich branż). A globalne usługi finansowe zostawmy tym, którzy mają do tego lepsze warunki.