Propozycja użycia rezerw walutowych Narodowego Banku Polskiego do rozwiązania „kwestii frankowej” skutkowałaby ogromnymi korzyściami dla nielicznych oraz potencjalnymi stratami i ryzykiem dla całego kraju i jego mieszkańców.
Ponad pół miliona kredytów mieszkaniowych denominowanych w CHF stanowi ryzyko dla sektora bankowego. Choć za ok. 3/4 ze 134 miliardów złotych „frankowego” zaangażowania odpowiada zaledwie pięć banków, to ewentualny znaczny wzrost kursu franka zachwiałby stabilnością całego systemu. Z troski o własny interes owe banki powinny wspólnie z klientami i KNF rozbroić frankową bombę.
Finansowy saper
Inaczej niż na polu minowym, błąd w świecie finansów skutkuje stratą pieniędzy, a nie śmiercią. Zatem rozbrojenie frankowej bomby polega na podziale niezrealizowanej straty na ryzyku kursowym pomiędzy banki a frankowych dłużników.
Uważam, że jakiekolwiek rozwiązanie sprowadzające się do użycia pieniędzy podatników jest absolutnie niedopuszczalne. Byłoby to nie tylko niesprawiedliwe i niemoralne, ale też prowadziłoby do negatywnych konsekwencji gospodarczych.
Odpowiedzialne za frankowe długi są wyłącznie banki i ich klienci. Banki mają swoje na sumieniu: ich sprzedawcy (nazywani błędnie „doradcami”) nierzadko naciągali klientów na kredyty walutowe, nawet gdy ci ostatni nie mieli zdolności kredytowej na dług w PLN. Umowy kredytowe były (i nadal są) niekorzystne dla dłużników i zabezpieczają tylko interesy banków. Do tego dochodziła skandaliczna (choć zgodna z umową) praktyka zawyżania spreadów walutowych przez niektóre banki.
Ale i frankowcy nie są bez winy. Mniej lub bardziej świadomie podjęli ryzyko walutowe i gdy kurs franka mocno wzrósł, zaczęli podważać prawomocność dobrowolnie zawartych umów. Pamiętam rok 2008, gdy do wielu przyszłych „niewolników franka” nie trafiały żadne ostrzeżenia przed zaciąganiem tak ryzykownych długów. Nawet po upadku Lehman Brothers ludzie na wyścigi składali wnioski o kredyt w CHF, obawiając się (i słusznie!), że „franków zaraz zabraknie”.
Uczciwy podział strat
Co do potrzeby „ostatecznego rozwiązania kwestii frankowej” raczej nie ma wątpliwości. Zasadnicze pytanie dotyczy podziału strat. Frankowcy chcieliby zostać zwolnieni z odpowiedzialności za błędne decyzje i przerzucić cały ciężar strat na banki. Bankowcy mają rację, gdy mówią, że takie postawienie sprawy oznaczałoby natychmiastową plajtę przynajmniej 2-3 banków i w konsekwencji kryzys bankowy zagrażający oszczędnościom milionów Polaków. A także recesję oznaczającą drastyczny wzrost bezrobocia.
Dlatego rozwiązanie zakładające automatyczne przewalutowanie frankowych hipotek po kursie z dnia ich zaciągnięcia należy z miejsca wykluczyć. Nie sposób także zaakceptować propozycji wysuwanych przez Związek Banków Polskich, który wciąż zdaje się udawać, że problem nie istnieje. Uważam, że banki powinny wspólnie z kredytobiorcami wypracować kompromisowy podział frankowych strat przy współudziale KNF i bez udziału polityków. Oferta powinna być dobrowolna i ostateczna.
Rozwiązaniem najgorszym z możliwych jest rozstrzygnięcie sprawy ustawą i podział strat narzucony przez władzę. Wymuszona przez państwo zmiana dobrowolnie zawartych umów tworzyłaby bardzo niebezpieczny precedens. Każdy, kto dokonałby nietrafionej inwestycji, mógłby domagać się od władzy unieważnienia umowy. Byleby tylko takich jak on było dostatecznie wielu.
A po co nam te rezerwy?
Jednym z najnowszych pomysłów rozwiązania kwestii frankowej jest propozycja zaangażowania rezerw walutowych Narodowego Banku Polskiego. Teoretycznie jest to oferta doskonała: wszyscy zyskują, a nikt nie traci. Nie istnieją jednak takie rozwiązania, za które nikt nie płaci, a wszyscy zarabiają. Wie to każdy, kto choć raz miał do czynienia z rynkiem walutowym. Forex jest grą o sumie zerowej: czyjaś korzyść zawsze będzie czyjąś stratą.
Propozycja użycia rezerw walutowych NBP w celu „odwalutowania” kredytów niesie ze sobą ogromne ryzyko dla nas wszystkich. Po pierwsze, trudno mi się zgodzić z opinią, jakoby polskie rezerwy walutowe były szczególnie wysokie. Na koniec 2015 roku rezerwy walutowe NBP wyniosły prawie 95 mld dolarów. To kwota stanowiąca ok. 18% polskiego PKB.
Owszem, są kraje (zwłaszcza w Europie Zachodniej), gdzie rezerwy walutowe w relacji do PKB są znacznie niższe lub wręcz marginalne. Dotyczy to przede wszystkim państw ze strefy euro oraz krajów emitujących waluty rezerwowe (USA, Wielka Brytania), w przypadku których stan rezerw nie odgrywa większej roli. Ale w porównaniu do innych krajów z grona „rynków wschodzących”, nasza relacja rezerw do PKB prezentuje się dość przeciętnie.
Po drugie, rezerwy walutowe są Polsce potrzebne, aby budować zaufanie do złotego. Zaufanie to obok siły gospodarki kluczowy czynnik budujący wartość waluty w reżymie płynnego kursu walutowego. Czasy są trudne, kryzys finansowy wciąż trwa i w mojej opinii w takich warunkach lepiej jest mieć więcej rezerw niż mniej. Ich uszczuplenie byłoby krokiem co najmniej nierozsądnym.
Po trzecie, propozycja przekazywania księgowych zysków z rezerw walutowych prosto do budżetu państwa to ekonomiczne szaleństwo przypominające politykę QE. Byłoby to faktycznie drukowanie złotego na finansowanie wydatków rządu, czego zabrania Konstytucja RP. Była już taka ekipa u władzy, która rozważała tego typu warianty.
Po czwarte, cała operacja z zaangażowaniem NBP wymagałaby bilateralnego porozumienia ze Szwajcarskim Bankiem Narodowym w celu otwarcia swapów euro-frankowych. Partycypacja SNB nie byłaby ani zagwarantowana, ani zapewne bezinteresowna. Krótka mówiąc: za tę usługę pewnie musielibyśmy zapłacić.
Abolicja dla nielicznych. Koszty dla wszystkich
Generalnie cały plan sprowadza się to do wielkiej abolicji długów nielicznym (540 tys. kredytów) kosztem ryzyka utraty znacznej części rezerw walutowych (czyli kosztem nas wszystkich). To nic innego, jak słusznie potępiana (lecz wciąż stosowana) praktyka uspołecznianie strat i prywatyzacji zysków. Z tą tylko różnicą, że tym razem uspołeczniane byłyby straty nie samych banków, lecz ich dłużników.





















































