Polski dług publiczny to obciążenie, którego nie można spłacić. Niektórzy twierdzą, że państwo wcale nie musi tego robić. Jednak czy wówczas moglibyśmy dług nazywać długiem?

Źródło: Thinkstock
Premier potwierdził, że deficyt budżetowy w tym roku przekroczy 50 mld zł. Niechybnie oznacza to wzrost zadłużenia publicznego, które obecnie wynosi 869 mld zł. Z kolei dług sektora instytucji rządowych i samorządowych przekracza 917 mld zł. Łącznie na każdego Polaka przypada ok. 22 tys. zł długu. To pokazuje na jak olbrzymie kwoty zadłużani są obywatele, którzy często nie zdają sobie nawet z tego sprawy.
Na koniec pierwszego kwartału 2013 roku dług publiczny Polski wyniósł 52,7% PKB. Nie bierze się on znikąd - to efekt polityki finansowej państwa. Główną przyczyną jest brak zrównoważonego budżetu krajowego. Gdy wydatki są większe niż przychody, to mamy do czynienia z deficytem. Jednak państwu nie braknie pieniędzy, bo pokrywa go emitując obligacje skarbowe lub zaciągając pożyczki. Ich suma wraz z odsetkami składa się na wysokość długu publicznego. Jego obsługa kosztuje nas 43 mld zł rocznie. Tylko z lektury ustaw budżetowych wynika, że w latach 2008-2013 wydamy na nią łącznie ponad 215 mld zł.
Zobacz także
Pieniądze na ten cel pochodzą z dwóch źródeł. W większym stopniu z podatków pobieranych od obywateli, którzy w większości nie zdają sobie sprawy, że część ich dochodów to zysk państwowych wierzycieli. Dług publiczny finansowany jest także z emisji kolejnych obligacji i zaciągania nowych pożyczek. Słowem jesteśmy w pętli zadłużenia. Zabawne jest to, że państwo ostrzega obywateli przed tym zjawiskiem, a jednocześnie samo je sankcjonuje i nie widzi w tym nic złego.
Po co jest dług?
Gdy wydatki z różnych przyczyn muszą być większe, a deficytu nie da się sfinansować sprzedażą obligacji, bo np. wiązałoby się to z niekorzystnym dla kraju zwiększeniem ich oprocentowania, wówczas rządzący stają przed trudną decyzją o podwyżce podatków. Płacą za nią zwykli obywatele, którzy tracą ulgi, muszą odprowadzić wyższy VAT itp.
Z drugiej strony długiem finansowane są inwestycje np. w infrastrukturę, kulturę, gospodarkę, administrację, rozwój i porządek publiczny. To, czy jest to robione efektywnie, jest sprawą dyskusyjną.
Czyj jest dług?
Czyli komu musimy oddawać pieniądze? 47% stanowi dług krajowy - 168 mld zł przypada na sektor bankowy, a 240 mld zł na sektor pozabankowy, m.in. OFE. Pozostała część zadłużenia, czyli ponad 460 mld zł, należy do inwestorów zagranicznych.
W teorii krajowych wierzycieli można zbagatelizować. Zysk bez ryzyka okazałby się kłamstwem, ale państwo nie raz już drenowało kieszenie obywateli. Umorzenie części obligacyjnej OFE to właśnie operacja tego rodzaju. Z punktu widzenia finansów publicznych jest ona jak najbardziej wskazana, lecz z perspektywy przyszłego emeryta jest to tylko zamiana papieru wartościowego na iluzoryczne przyrzeczenie, że państwo wypłaci emerytury w ustalonej wysokości i w określonym terminie.
Kogo spłacać, a kogo nie?
O ile rządzący mogą tak sobie pogrywać z inwestorem krajowym, o tyle z zagranicznym nie będzie już tak prosto. Nie uciekając się do groźby użycia siły, istnieją jeszcze instrumenty ekonomiczne, np. natychmiastowe wycofanie kapitału zagranicznego, nałożenie ceł, itd., które zmuszą nas do bezwzględnej spłaty tych pieniędzy. Rolą resortu finansów jest dbanie o naszą dobrą opinię na świecie, bo tylko dzięki temu oprocentowanie udzielanych nam pożyczek i emitowanych przez nas obligacji jest stosunkowo niskie. Nie da się tego zrobić, nie prowadząc surowej polityki fiskalnej, która jest dla nas coraz bardziej uciążliwa.
W teorii można ograniczyć przyrost długu publicznego. Warunkiem koniecznym jest zrównoważenie budżetu, czyli po prostu zmniejszenie wydatków. W ustawie budżetowej znajdzie się wiele pozycji, z których można zrezygnować. Niestety łatwiejsze wydaje się podążanie w tym samym kierunku, którym przez lata zmierzała Grecja.
Łukasz Piechowiak
Bankier.pl

























































