Trzech na czterech profesjonalnych użytkowników serwisu Bloomberg obawia się deflacji w strefie euro - alarmuje agencja na swoich stronach internetowych. Czy jednak straszenie „widmem deflacji” ma jakiekolwiek uzasadnienie?
Prawie 75% ankietowanych traderów, bankierów i zarządzających funduszami przyznało, że ryzyko deflacji w strefie euro jest wyższe niż ryzyko inflacji. Badanie przeprowadzono w dniach 22-24 kwietnia na próbie 594 użytkownikach profesjonalnej platformy Bloomberga.
Drożej, znaczy lepiej?
Deflacja – rozumiana jako generalny spadek cen w gospodarce – uchodzi współcześnie za wcielenie największego zła, podczas gdy umiarkowana inflacja (czyli wzrost cen uznawana jest za przejaw siły gospodarki i ogólnie za coś pozytywnego. Tymczasem dla zdecydowanej większości ludzi (tj. konsumentów) to inflacja jest zjawiskiem szkodliwym, ponieważ redukuje siłę nabywczą ich pieniędzy. Inflacja sprawia, że to samo sto złotych jutro jest warte mniej niż dzisiaj.
Sprawa zahacza o absurd w takich miejscach jak strefa euro czy Japonia, a więc w regionach o jednych z najwyższych kosztów życia. Tam ekonomiści tzw. głównego nurtu woleliby widzieć inflację zamiast deflacji. Czyli jeszcze wyższe ceny. Elementarna logika podpowiada, że dla tych gospodarek korzystny byłby proces odwrotny: niższe ceny, niższe koszty życia i niższe wynagrodzenia, aby w Europie znów opłacało się cokolwiek produkować. Strefa euro potrzebuje teraz naturalnej i zdrowej deflacji. Innymi słowy: mocniejszego pieniądza.
Dlaczego bankierzy lubią inflację
Zharmonizowany indeks cen dóbr konsumpcyjnych (HICP) w strefie euro wzrósł w kwietniu o 0,7% rdr. Od jesieni ta podstawowa miara inflacji w eurolandzie nie przekracza 1% i jest zdecydowanie niższa od statutowego celu Europejskiego Banku Centralnego. EBC zobowiązany jest utrzymywać wzrost cen w tempie „blisko, ale poniżej 2%” rocznie. Taki jest mandat zdecydowanej większości współczesnych banków centralnych: utrzymywać stabilną i pozornie niską inflację. Czyli systematycznie zwiększając podaż pieniądza, aby utrzymać odpowiednie tempo utraty wartości emitowanego przez siebie środka płatniczego. To dość specyficzna troska o „stabilność cen”, które według banków centralnych mogą być tylko „stabilne w górę”. Nigdy w dół.
Choć ta powszechnie obowiązująca praktyka ekonomiczna (oparta o syntezę keynesizmu i monetaryzmu) przypomina kwadraturę koła, to jednak ma swoje logiczne uzasadnienie. Bowiem zarówno deflacja jak i inflacja ma swoich beneficjentów. Deflacja sprzyja posiadaczom gotówki, która systematycznie zyskuje na sile nabywczej. Nie trzeba w tym celu kupować obligacji czy zanosić pieniędzy do banku. Korzystają także pracownicy, którzy nawet bez nominalnego wzrostu wynagrodzenia mogą kupować coraz więcej. Deflacja oznacza dla nich realnie wyższe pensje bez konieczności strajków, ciężkich negocjacji płacowych z pracodawcą czy zmiany pracy.
Deflacja ma jednak zadeklarowanych wrogów w systemie bankowym. Wzrost siły nabywczej pieniądza sprawia, że dług staje się większym obciążeniem dla dłużnika. Ten sam milion euro za rok będzie warty więcej niż obecnie i trudniej będzie go spłacić. Dlatego bankierzy lubią inflację (byleby nie zbyt wysoką), bo wtedy biznes się kręci: ludzie widząc nieuchronność spadku wartości pieniądza są bardziej skłonni pożyczać (bo realnie oddadzą mniej niż pożyczyli) i równocześnie maleje ich skłonność do oszczędzania. Czynniki te potęgują się w obecnym otoczeniu zerowych (lub niemal zerowych) stóp procentowych.
Czy bać się deflacji?
Ewentualna próba „walki z deflacją” ze strony EBC będzie w mojej ocenie piramidalnym błędem. Byłoby to działanie przypominające eksperymenty z zawracaniem biegu rzek: dosypywanie długu do nadmiernie zadłużonej gospodarki i pompowanie cen w krajach, które za sprawą zbyt szybkiego wzrostu wynagrodzeń w ostatnich latach utraciły konkurencyjność.
Jednakże EBC pod naciskiem przyciśniętych do muru banków może ustąpić i z godzić się na jakąś formę „ilościowego poluzowania” (QE), co byłoby tożsame ze wznowieniem dodruku euro. Byłby to sygnał, że z europejskim sektorem bankowym jest już bardzo źle i że wymaga on nowej dawki monetarnej heroiny. W tym sensie deflacja w Europie faktycznie byłaby niebezpieczna, ponieważ zagrażałaby wypłacalności banków i krajów „zbyt dużych, aby upaść”.
Żyjemy w świecie, w którym interes banków przeważa nad interesami całej reszty gospodarki, której potrzebna jest zdrowa deflacja przekuwająca spekulacyjne bąble i likwidująca nieefektywne przedsiębiorstwa. To proces nieprzyjemny (nikomu nie podobają się bankructwa i zwalnianie pracowników), ale konieczny dla powrotu wzrostu gospodarczego. Walka z domniemanym „widmem deflacji” i próba wywołania wyższej inflacji przypomina targanie za wąsy śpiącego lwa. Zabawa jest śmieszna dopóki lew się nie obudzi i nie pożre targającego. Tak samo jest z inflacją: bankom centralnym nie udaje się jej wywołać od kilku lat, ale gdy już się im uda, to efektem może być pożerająca wszystko hiperinflacja będąca skutkiem utraty wiary w fiducjarny pieniądz.
Krzysztof Kolany
Analityk Bankier.pl


























































