Deklarowanym celem rządowego programu "Rodzina 500+" jest zwiększenie dzietności. Lecz nie sądzę, aby ta inicjatywa przyniosła oczekiwane skutki i aby była warta swoich kosztów.


Rząd oszacował koszty „ustawy o pomocy państwa w wychowywaniu dzieci” na 22-23 mld złotych rocznie. Ponieważ program ruszy najwcześniej w kwietniu, wydatki w 2016 roku zamkną się w kwocie 17,272 mld zł. Pieniądze mają trafić do 2,7 mln rodzin wychowujących 3,8 mln dzieci. Zatem nowa dotacja obejmie mniej niż połowę dzieci w Polsce (według GUS liczba ludności w wieku do 19 lat na koniec 2014 r. wyniosła 7,8 mln).
Kto zapłaci za „dziecinadę”?
Według wstępnych danych w 2015 roku produkt krajowy brutto Polski był realnie o 3,6% wyższy niż przed rokiem. Przy inflacji najniższej od czasów Gomułki w pierwszych trzech kwartałach 2015 r. wzrost nominalnego PKB był zbliżony do dynamiki realnej i wyniósł ok. 3,5%. Uwaga: CPI to nie to samo co deflator, którym GUS urealnia PKB.
Zobacz także
To pozwala oszacować ubiegłoroczny PKB na ok. 1 780 mld złotych. Jeśli w 2016 roku polska gospodarka urośnie realnie o 3,5% przy inflacji rzędu 1%, to wypracujemy nominalny PKB rzędu 1 860 mld złotych. Prognoza MF jest bardziej optymistyczna dla dochodów państwa: zakłada 3,8% wzrostu PKB i 1,7% inflacji.
Zatem tegoroczny koszt programu 500+ stanowi równowartość ok. 0,93% PKB i 4,7% limitu wydatków budżetu państwa. Ministrowi finansów udało się znaleźć potrzebne pieniądze dzięki:
- przeksięgowaniu 9,2 mld zł z zeszłorocznej aukcji LTE na 2016 rok (kwota ta nie jest pewna, bo uczestnicy przetargu planują odwołania)
- 3,2 mld zł wypłaty z zysku NBP, zwykle nieujmowanego w prognozach dochodów państwa.
- ok. 5 mld zł ma przynieść podatek od kredytów i ubezpieczeń (zwany „bankowym”).
Razem to 17,4 mld zł.
Problem pojawi się w roku 2017, gdy nie będzie już wpływów z aukcji LTE, a koszt dopłat na dzieci wzrośnie do 23 mld zł (szacunki MRPPiPS), czyli prawie 1,2% PKB. Zatem rząd musi liczyć na szybszy nominalny wzrost PKB (czyli wyższą inflację lub lepszą koniunkturę) oraz na zapowiadaną w kampanii wyborczej istotną poprawę ściągalności podatku VAT (ukrócenie działalności grup przestępczych wyłudzających zwrot VAT-u na podstawie fikcyjnych faktur).
Wiara w mnożnik i redystrybucję dochodu
Z ekonomicznego punktu widzenia „wsparcie” w wychowaniu dzieci to nic innego jak redystrybucja dochodu. Rząd zabierze obywatelom pieniądze poprzez podatek od kredytów i handlu, po czym rozda je niektórym rodzicom przy okazji wydając ok. 340 mln zł rocznie na pensje dla 7 000 nowych urzędników (1,5% „prowizji” dla samorządów).
Keynesiści wierzą, że pieniądze zabrane i wydane przez rząd wywołują „efekt mnożnikowy”, który skutkuje wielokrotnie wyższym wzrostem dochodu społecznego (PKB). To jednak tylko teoria niemająca potwierdzenia w rzeczywistości. Gdyby faktycznie stymulacja fiskalna mogła na dłuższą metę nakręcić koniunkturę, to Japonia rozwijałaby się w tempie 5% rocznie, a nie tkwiła w stagnacji przez ostatnie 25 lat.
Niemniej jednak w pierwszym roku funkcjonowania „ustawy o pomocy państwa w wychowywaniu dzieci” można liczyć na pewne pozytywne efekty makroekonomiczne szacowane przez ekonomistów na 0,2-0,3 pkt. proc. PKB. Prawdziwy rachunek przyjdzie w roku 2017, gdy rządowi skończą się jednorazowe źródła finansowania, a banki i sklepy przerzucą ciężar nowych podatków na klientów.
Czy „więcej” zawsze znaczy „lepiej”?
Katastrofa demograficzna w Polsce jest faktem. Załamanie liczby urodzeń, jakie nastąpiło w latach 90., utrzymuje się do dziś. Pokolenie wyżu demograficznego z przełomu lat 70. i 80. XX wieku wyda na świat o połowę mniej liczne potomstwo. Według deklaracji rządzących „Rodzina 500+” ma na celu odwrócenie negatywnych tendencji demograficznych.
„Projekt ustawy ma na celu przede wszystkim pomoc dla rodzin wychowujących dzieci oraz przeciwdziałanie spadkowi demograficznemu w Polsce, poprzez przyznanie tym rodzinom nowego świadczenia wychowawczego” – to pierwsze zdanie w ocenie skutków regulacji „Programu 500+”.
Ministerstwo szacuje, że dzięki ustawie liczba urodzeń zwiększy się o 278 tys. w ciągu 10 lat. Równocześnie koszty nowego zasiłku szacowane są na 245,6 mld złotych w ciągu dekady. Literalnie rzecz biorąc oznacza to, że rząd jest gotowy wydać 883 300 złotych za każde dodatkowe dziecko urodzone w Polsce. Hmm… idę o zakład, że taki sam efekt dałoby się uzyskać znacznie taniej.
To wyliczenie sugeruje, że argument o wzroście dzietności jest tylko zasłoną dymna. Sądzę, że prawdziwym celem obietnicy „500 zł na dziecko” było zdobycie głosów wyborców i przejęcie władzy. W tym sensie „500+” zrealizował cel, zanim wszedł w życie.
Przecież gdyby państwo naprawdę chciało zwiększyć liczbę dzieci, to powinno płacić tylko za potomstwo „nowo powstałe”. I to przynajmniej z 9-miesięcznym okresem karencji. Jaki jest pronatalistyczny cel przyznawania dopłat parze 45-latków wychowujących 15. i 16. latka? Mówiąc wprost: czy dopłata nie powinna przysługiwać wyłącznie parom, które jeszcze mogą mieć dzieci?
Czy da się zwiększyć dzietność?
Odnoszę wrażenie, że w dyskusji na temat dotacji dla rodziców kwestie techniczne (komu, ile i dlaczego tak mało) całkowicie wyparły refleksję nad meritum sprawy. Czy to źle, że liczba urodzeń jest niska? Czy koniecznie potrzebujemy więcej dzieci? Czy płacenie za płodzenie potomków mieści się w standardach moralnych naszej cywilizacji? Czy państwo w ogóle ma prawo wydawać pieniądze odebrane nam w ramach podatków na finansowanie czyjejś prokreacji? Czy zadaniem dzieci jest „praca na naszą emeryturę”, czym wielu uzasadnia konieczność istnienia „polityki demograficznej”?
Nawet jeśli udzielimy pozytywnych odpowiedzi na powyższe pytania, pozostaje kwestia, czy prowadzona przez współczesne państwa opiekuńcze „polityka prorodzinna” jest w ogóle skuteczna. Dane demograficzne pokazują, że współczynnik dzietności (liczba dzieci przypadająca na kobietę w wieku 15-49 lat) maleje globalnie od przynajmniej 25 lat. Trend ten dotyczy zarówno bogatego Zachodu (gdzie od kilku dekad wskaźnik ten utrzymuje się poniżej 2,1, czyli poziomu zapewniającego zastępowalność pokoleń), krajów rozwijających się, a nawet większości państw afrykańskich!
Być może jako ludzkość doszliśmy do momentu, w którym nasza ekspansja uległa zahamowaniu. Czy z takim zjawiskiem da się wygrać? Czy socjalne rozdawnictwo jest skutecznym panaceum na globalne trendy demograficzne?
Dziecko na koszt podatnika
Nieskuteczności państwowych „programów wsparcia rodziny” dowodzi przykład Europy Zachodniej, gdzie wskaźnik płodności pomimo ogromnych wydatków socjalnych nie przekracza 2,0. W przywoływanej za wzór polityki prorodzinnej Francji parametr ten w 2013 wynosił 1,99. W Niemczech, gdzie rząd płaci każdemu rodzicowi blisko 200 euro miesięcznego Kindergeld, dzietność nawet nie drgnęła i tkwi na depresyjnym poziomie 1,39. Dla porównania, w latach 60. i 70. XX wieku, gdy nikt nawet nie myślał o płaceniu za posiadanie dzieci, współczynnik dzietności w Europie Zachodniej przekraczał 2,1, a w niektórych krajach (Holandia, Irlandia) przewyższał 3,0.
Być może, aby poprawić dramatycznie niski współczynnik dzietności, wystarczyłoby, żeby państwo polskie zaprzestało polityki antyrodzinnej rozumianej jako nakładanie wysokich podatków, w szczególności opodatkowania pracy stawką co najmniej 40%. Jeśli rządowi faktycznie zależałoby na odwróceniu fatalnych tendencji demograficznych, powinien zrobić dwie rzeczy: zdecydowanie obniżyć „składki” na ZUS dla osób w wieku rozrodczym oraz zredukować świadczenia emerytalne, rezygnując z modelu uzależniającego przyszłą emeryturę od sumy wpłaconych do systemu pieniędzy.
Nawet sam program „500+” można było zrobić znacznie prościej, taniej i zapewne też efektywniej: obniżając miesięczną składkę ZUS o 500 zł za każde drugie i następne dziecko. Koszty byłyby podobne, ale kto wystąpiłby w roli św. Mikołaja rozdającego wyborcze prezenty? No i wtedy nie byłoby potrzeby na dodatkowych 7 000 urzędników.
Czy liberał powinien wziąć 500 zł za dziecko?

Dotowanie niektórych rodziców na koszt podatników kwotą 22 mld zł rocznie budzi niechęć u zwolenników wolnego rynku i krytyków państwowej redystrybucji dochodów. Pojawia się tu osobisty dylemat: czy zgłosić się po pisowski zasiłek, czy też „honorowo” z niego zrezygnować - pisze Krzysztof Kolany.

























































