Po słabych danych z amerykańskiego rynku pracy tylko złoto zareagowało tak, jak „powinno”. Pozostałe klasy aktywów zachowywały się kompletnie na przekór temu, co zobaczyliśmy w danych.


Jak w każdy pierwszy piątek miesiąca wydarzeniem dnia na rynkach finansowych był comiesięczny raport rządowego Biura Statystyki Pracy (BLS). Sierpniowe „payrollsy” zawiodły na całej linii: niższy od oczekiwań był wzrost zatrudnienia (tylko 156 tys. wobec oczekiwanych 180 tys.) oraz rozczarowała dynamika wynagrodzeń. Także niezależne od danych urzędowych badanie ankietowe wypadło fatalnie – wskazując na spadek liczby pracujących, wzrost liczby bezrobotnych oraz biernych zawodowo.
Przyjęło się uważać, że dane z rynku pracy mają decydujący wpływ (tuż przed inflacją) na decyzje Rezerwy Federalnej. Zatem „podręcznikowa” reakcja na tak słabe payrollsy zakładałaby osłabienie dolara (które przejściowo nastąpiło tuż po publikacji raportu BLS), spadek cen obligacji oraz zwyżkę cen akcji i złota.
Tymczasem (prawie) wszystko potoczyło się inaczej. Dolar wyraźnie umocnił się względem euro, z nawiązką odrabiając początkowe straty. Rentowności amerykańskich obligacji skarbowych poszły w górę (choć w teorii powinny zmaleć), a giełdowe indeksy zakończyły dzień nieznacznie na plusie.
„Jak należy” zachowały się jedynie notowania złota. No bo skoro zdaniem rynku Fed wstrzyma się z kolejnymi podwyżkami stóp procentowych, to realnie ujemne stopy w USA pozostaną z nami na dłużej, zwiększając atrakcyjność inwestycyjną metali szlachetnych względem lokat bankowych czy papierów skarbowych.
W rezultacie kurs kontraktów terminowych na złoto zakończył piątkową sesję zwyżką o 0,25 proc. i najwyższym kursem zamknięcia od niemal roku. W skali tygodnia królewski metal podrożał o 2,5 proc., zaliczając najlepszy tydzień od stycznia. W sierpniu dolarowe ceny złota wzrosły o 4 proc., co było największym miesięcznym wzrostem od stycznia.
Krzysztof Kolany


























































