Gdyby wybory mogły coś zmienić, już dawno zostałyby zakazane. Jesteśmy karmieni iluzją, że Twój pojedynczy głos cokolwiek znaczy. Ale będzie jeszcze gorzej. Tegoroczne elekcje są ostatnimi, w których ktokolwiek jeszcze patrzy na interesy ludzi przed czterdziestką.


Gdy 31 milionów ludzi wybiera 560 parlamentarzystów, wpływ pojedynczego głosu jest praktycznie żaden. Z tego faktu lepiej lub gorzej zdaje sobie sprawę większość wyborców i być może dlatego niemal połowa odmawia udziału w wyborach.
Dyktatura gerontokracji
Mimo że kandydujący politycy wiele mówią o sprawach dotyczących ludzi młodych (ciekawe, jak definiują „młodego”?), to nie bardzo chcą oddać im choćby część władzy. Średnia wieku kandydatów do Sejmu wynosi 47 lat. Aż 81% posłów ubiega się o kolejną kadencję. Jak wyliczył socjolog Jarosław Flis, średnia wieku kandydatów z „miejsc biorących” to 51 lat. Na dobrych miejscach spozycjonowali ich partyjni liderzy, sami w wieku 50+ (średnia wieku to 58 lat).
Dlaczego wypominam politykom ich metryki? Z dwóch powodów. Po pierwsze, u władzy dominują ludzie urodzeni przed rokiem 1960 z zupełnie odmienną percepcją rzeczywistości od większości obywateli RP (mediana wieku mieszkańca Polski to ok. 40 lat). Po drugie, w Polsce z roku na rok będzie narastał konflikt pokoleń podsycany przez trendy demograficzne i patologiczny system emerytalny.
Ostatnia szansa "młodych"
W nadchodzących wyborach uprawnionych do głosowania będzie ponad 31,5 mln obywateli Rzeczypospolitej. Z tego prawie jedną czwartą (7,5 mln) stanowić będą ludzie w wieku emerytalnym, a kolejne 28% (8,85 mln) osoby w wieku 45-59/64 lata, które albo już pobierają emerytury (średni wiek przejścia na emeryturę w ZUS to ok. 60 lat, a grupy uprzywilejowane wychodzą z rynku pracy jeszcze wcześniej), albo mają do niej bliżej niż dalej. Ta grupa wyborców na ogół nie jest zainteresowana obniżaniem podatków dla pracujących, ani zmniejszaniem obciążeń fiskalnych dla rodzin (ulgi na dziecko itp.).
Po roku 2015 szybko zacznie maleć liczba wyborców w tzw. mobilnym wieku produkcyjnym (18-44 lata). Teraz jest ich niespełna 15,2 mln. Za pięć lat będzie ich o milion mniej, a przez następne 5 lat ubędzie kolejne 1,3 mln. Są to prawdopodobnie ostatnie wybory, w których liczebność wyborców „młodych” i „starych” będzie zbliżona. Z każdą kolejną elekcją średnia wieku głosujących będzie wyższa. Po roku 2035 wyborców w wieku emerytalnym będzie więcej niż tych, którzy nie ukończyli 45. roku życia.
Witamy w Polsce starych ludzi
„Oferta wyborcza” będzie ewoluowała wraz ze starzeniem się elektoratu. Przyszłe obietnice wyborcze będą koncentrowały się na wzroście i gwarancji wypłat emerytur, co odbędzie się kosztem zwiększonego opodatkowania pracujących. Czyli przede wszystkim wyborców w wieku 25-45 lat, bo w tej grupie wiekowej notuje się najwyższe wskaźniki aktywności zawodowej.
Za 10-15 lat mało kto w polskiej polityce będzie się przejmował losem „młodych”, ponieważ o wyniku wyborów będzie decydował elektorat emerytalny. Narastać będzie konflikt pokoleń: niepracujący starsi będą chcieli odebrać młodszym pracującym coraz większą część wypracowanych przez nich dochodów.
Ze względów arytmetycznych większość polityków będzie reprezentowało interesy starszych (i liczniejszych) wyborców, prowadząc państwo w stronę bankructwa a gospodarkę ku stagnacji. „Młodym” pozostaną dwie opcje: rewolucja i poparcie jakiejś formy rządów autorytarnych, albo zagłosowanie nogami, czyli emigracja.
Jeśli nie chcemy dopuścić do takiego scenariusza, to 25. października elektorat <40 powinien się zmobilizować, karnie stawiając się przy urnach wyborczych. I wybrać tych polityków, którzy oferują niższe podatki, wycięcie przywilejów emerytalnych i biurokracji oraz więcej wolności w gospodarce. Inaczej za dwie lub trzy kadencje staniemy przed wyborem pomiędzy emigracją a rewolucją.


























































