Niewielkie różnice w wartości inflacji CPI i deflatora PKB w Stanach Zjednoczonych mogły całkowicie wypaczyć obraz największej gospodarki świata. W Ameryce nie ma wzrostu. Jest tylko jego urzędowa iluzja – twierdzi ekonomista Peter Schiff.
Większość ekonomistów myśląc o wzroście gospodarczym niemal automatycznie utożsamia go z pozytywną zmianą produktu krajowego brutto. Abstrahując od licznych wad PKB jako miernika wzrostu, kluczowy problem leży w policzeniu wartości realnych, czyli uwzględnienia wpływu inflacji na nominalne wartości produkcji i dochodu.
Mówiąc o inflacji większość podświadomie przywołuje CPI – czyli indeks cen koszyka dóbr konsumpcyjnych. Wzrost CPI równie powszechnie co błędnie utożsamiany jest z inflacją samą w sobie, choć zmiany cen wybranych towarów i usług są tylko jedną z miar spadku siły nabywczej pieniądza – czyli inflacji. Rzecz jednak w tym, że inną metodologię stosuje się przy obliczaniu CPI, a inną przy deflatorze PKB – czyli czynnikiem wnoszącym wpływ cen na wartość dóbr i usług finalnych wytworzonych w gospodarce.
Kreatywna statystyka
Peter Schiff zauważył, że od roku 1977 obie te miary inflacji zaczęły od siebie odbiegać. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że przez poprzednie 30 lat zmiany CPI i deflatora były ze sobą zbieżne. Późniejsze rozbieżności zresztą też nie były duże – raptem 0,17 punktu procentowego w ujęciu anualizowanym. Ale ta drobna różnica w dłuższym okresie czasu doprowadziła do istotnej różnicy w skumulowanej wartości obu miar inflacji.
Skumulowany deflator PKB i inflacja CPI w Stanach Zjednoczonych
Źródło: Euro Pacific Capital Inc.
Ta na pozór niewielka różnica rodzi ogromne konsekwencje. Gdyby zamiast deflatora przyjąć CPI, to średnioroczny wzrost gospodarczy w Ameryce wyniósłby nie 2,85%, lecz tylko 2,17%. W perspektywie 30 letniej i bieżącym nominalnym PKB rzędu 16,6 biliona dolarów skumulowana różnica jest ogromna.
Schiff stawia odważną tezę, iż subtelne zmiany w metodologii obliczania deflatora w roku 1977 doprowadziły do znaczącego przeszacowania wzrostu gospodarczego w Stanach Zjednoczonych. I to nawet w sytuacji gdy statystyczne manipulacje dokonane na początku lat 90-tych w konstrukcji CPI sprawiły, że także ten wskaźnik znacząco zaniża inflację.
Amerykański ekonomista zadaje proste, ale wciąż pozostające bez odpowiedzi pytania. Dlaczego przy tak szybkim wzroście gospodarczym tak mocno zmalał zasób siły roboczej? Dlaczego miejsca pracy dla klasy średniej zastępowane są nisko opłacanymi etatami? Dlaczego Ameryka zużywa o 3% mniej energii niż 10 lat temu, choć populacja zwiększyła się o 8,8%? Dlaczego Amerykanie przeznaczają większy odsetek dochodu rozporządzalnego na podstawowe dobra niż 10 lat temu? Rozwiązaniem tych zagadek mogłaby być właśnie nieoszacowana inflacja, sztucznie zawyżająca wzrost PKB.
Rządowe oszustwa i statystyczna tajemnica
Tak naprawdę chodzi o wiarygodność rządowych statystyk. Wszędzie na świecie za publikację kluczowych danych makroekonomicznych (PKB, CPI, dochody, bezrobocie) odpowiadają państwowi urzędnicy mniej lub bardziej zależni od swych politycznych mocodawców. A rząd ma liczony w miliardach interes, aby oficjalne wskaźniki inflacji nie doszacowywały faktycznej skali tego zjawiska. To od dynamiki CPI zależy waloryzacja świadczeń socjalnych (w tym emerytur) oraz oprocentowanie obligacji skarbowych, czyli największa grupa wydatków państwa.
„Innymi słowy, deflator jest zapewne niższy z tych samych powodów, dla których psy liżą się po miejscach intymnych: ponieważ chcą i mogą” – konkluduje Peter Schiff. Więc następnym razem słysząc doniesienia o inflacji CPI czy PKB zachowajmy zdrowy dystans do publikowanych wyników i nie ekscytujmy się zmianą o ułamek punktu procentowego. Zwłaszcza że rządowe instytucje statystyczne rzadko kiedy dają sobie wydrzeć tajniki metodologii i surowych danych, zasłaniając się „tajemnicą statystyczną”.
Krzysztof Kolany
Bankier.pl





















































