16 stycznia Ministerstwo Finansów sprzedało obligacje denominowane w dolarach amerykańskich za 2 mld USD. W ten sposób MF wystawiło podatników na niepotrzebne ryzyko walutowe.
"Ministerstwo Finansów informuje, że 16 stycznia 2014 r. wyceniono 10-letnie obligacje benchmarkowe nominowane w dolarach amerykańskich, o terminie zapadalności 22 stycznia 2024 r. Wartość nominalna transakcji wyniosła 2 mld USD" - głosi lakoniczny komunikat Ministerstwa. Nie ma tu sensacji, bowiem rząd Polski już wielu lat jest obecny na zagranicznych rynkach kredytowych, ciesząc się coraz większym uznaniem inwestorów.
Polska pożycza coraz więcej, bo skumulowane deficyty budżetowe skutkują szybkim wzrostem długu publicznego. Długu opiewającego już na blisko bilion złotych nie da się spłacić, więc trzeba go rolować. Czyli pożyczać pieniądze na wykup zapadających obligacji. Coraz większa część polskiego zadłużenia denominowana jest w walutach obcych, co rodzi dodatkowe ryzyko kursowe. O tym, co ono oznacza, przekonały się w ostatnich latach osoby zadłużone we frankach szwajcarskich. Władza, która zakazała kredytów mieszkaniowych denominowanych w CHF, sama zadłuża nas w dolarach, euro i japońskich jenach.
Zobacz także
Po co pożyczać w dolarze?
Sam fakt zaciągania długów za granicą nie jest jeszcze naganny. Dodatkowe ryzyko opłaca się podjąć, gdyby dług w USD czy EUR był zdecydowanie tańszy w obsłudze od krajowego. Tak było w ostatnich latach, gdy stopy procentowe w dojrzałych gospodarkach zostały ścięte do zera, a w Polsce przekraczały 4%.
Ale przy ostatniej emisji trudno doszukać się takich korzyści. "Obligacje wyceniono na 125 punktów bazowych powyżej rentowności amerykańskich obligacji rządowych o terminie zapadalności w dniu 15 listopada 2023 r. co odpowiada rentowności 4,099%. Kupon ustalono na 4,0%." - informuje Ministerstwo Finansów. To nie jest tani dług jak na obecne warunki. Prawie 4,1% rentowności to niewiele mniej niż w przypadku 10-letnich papierów skarbowych na rynku krajowym, których rentowność (czyli z punktu widzenia dłużnika koszt obsługi długu) w ostatnich trzech miesiącach wahała się od 4,2% do 4,5%.
Oszczędności są więc niewielkie, a ryzyko spore. Po pierwsze, w ciągu 10 lat z kursem dolara może wydarzyć się praktycznie wszystko. W międzyczasie może on równie dobrze kosztować zarówno dwa złote, jak i 5 złotych. Zadłużając się w USD, ministerstwo faktycznie zajęło krótką pozycję na parze dolar-złoty i będzie korzystać, gdy dolar się osłabi. Wolałbym jednak, aby urzędnicy spekulowali na Foreksie za własne pieniądze, a nie za moje.
Z drugiej strony pożyczenie dolarów na stały procent na 10 lat wydaje się obecnie dobrym posunięciem. Zakładam, że w ubiegłym roku mieliśmy do czynienia z odwróceniem sekularnego trendu na rynku stóp procentowych w USA i że przez najbliższe lata koszty kredytu w Ameryce będą generalnie podążać w górę. Także skrajnie ekspansywna polityka monetarna Rezerwy Federalnej (QE, zerowe stopy) raczej nie będzie sprzyjać dolarowi, w dłuższym okresie gwarantując znaczący spadek jego siły nabywczej.
Dobry zwyczaj: nie pożyczaj
Kwestia rolowania długu publicznego przypomina nieco dylematy onkologiczne: zwalczać raka chemioterapią czy radioterapią? W obu przypadkach skutki uboczne są dość poważne, a gwarancji wyleczenia brak. Tak samo jest z długiem publicznym: lepiej żeby go w ogóle nie było. A skoro już jest, to trzeba dążyć do tego, aby był jak najmniejszy, bo wtedy będzie najmniej szkodliwy. Ale to wymaga odważnych decyzji politycznych: cięcia nadmiernych wydatków państwa, likwidację rozdętej i nieefektywnej biurokracji oraz eliminację przywilejów emerytalnych i dotacji dla uprzywilejowanych sektorów gospodarki. To wyzwanie dla mężów stanu, a takich obecnie mamy poważny deficyt. Nie tylko w Polsce, ale całej Europie trapionej przez kryzys nadmiernego zadłużenia.
Krzysztof Kolany
Bankier.pl



























































