Rok 2004 był bardzo ważny. Polska weszła do Unii Europejskiej, a w USA odbyły się wybory prezydenckie. Na krajowym rynku akcji indeksy rosły już trzeci rok z rzędu, a rok 2004 na rynku amerykańskim, był kolejnym wzrostowym rokiem. Zjawiska te miały oczywiście bezpośredni związek z akcesją naszego kraju do europejskiej wspólnoty i wyborami w USA.
Prawdopodobieństwo załamania
Charakter zwyżki indeksów W Europie i USA był jednak zupełnie odmienny. W Polsce i w innych krajach, które weszły do UE była to prawdziwa hossa, w Stanach zaś korekta bessy. Komentarze agencyjne wyraźnie sugerują, że nadzieje na zyski w naszym regionie są olbrzymie. Antony Isaacs, szef części CSFB zajmującej się rynkiem akcji powiedział, że „jest jeszcze dużo miejsca do wzrostu” - podobnie myślą inni analitycy i dlatego w Europie Centralnej waluty i rynki akcji są takie mocne. Bardzo przypomina to sytuację z przełomu lat 1993-1994. Wówczas też wszyscy inwestorzy zarabiali. Do czasu, kiedy rynek nie wszedł w bessę i wielu z „papierowych bogaczy” potraciło majątki.
O amerykańskim rynku akcji dużo mówi wieloletni wykres indeksu S&P 500. Ostatnia, kilkumiesięczna zwyżka to nic innego jak fala B korekty bessy. W 2003 r. wzrost indeksów był po prostu odreagowaniem po wojnie w Iraku. Natomiast w minionym roku, jak to zazwyczaj ma miejsce w roku wyborów prezydenckich, zwyżka była kontynuowana. Zarówno administracja, zwiększając wydatki rządowe, jak i Fed, utrzymując stopy procentowe poniżej inflacji, robili wszystko, żeby gospodarka się szybko rozwijała, a indeksy giełdowe rosły pomagając w reelekcji prezydenta Busha. Działania te dały rezultaty, ale jeśli chodzi o giełdy nie będą one długotrwałe. Warto zauważyć, że wygrana prezydenta Busha zwiększa zagrożenie zaostrzenia sytuacji geopolitycznej, szczególnie że mianował on Condoleezę Rice na stanowisko sekretarza stanu i nie zdymisjonował Donalda Rumsfelda.
Kiedy wchodzimy w okres niepewności, a przełamanie przez indeks S&P 500 50-procentowego zniesienia bessy jest właśnie takim okresem, warto przyjrzeć się międzyrynkowej analizie technicznej (MAT). Zgodnie ze schematem Martina Pringa jesteśmy w czwartym etapie cyklu koniunktury, czyli tuż przed załamaniem na rynku akcji. Obligacje niewątpliwie rozpoczęły bessę rok temu i chwilowe, nawet dość długie, korekty niczego nie zmieniają. Słowa „tuż przed” w perspektywie pryzmatu MAT mogą oznaczać nawet kilka miesięcy. Klucz do sytuacji na rynkach finansowych znajdziemy na rynku złota i dolara, które najbardziej wyprzedzają bessy na rynkach akcji. Na przykład krach na rynku akcji w 1987 r. poprzedzony był szczytem na wykresie dolara w 1985 r. Tym razem formacja szczytowa na dolarze wypełniła się w czerwcu 2002 r. Nie można rzecz jasna zakładać, że to, co wydarzyło się w 1987 r. powtórzy się, ale prawdopodobieństwo załamania zarówno na rynku akcji, jak i w całej gospodarce światowej w 2005 r. jest olbrzymie.

Dolar rozpędzi lawinę?
Stephen Roacha z banku inwestycyjnego Morgan Stanley, twierdzi, że Ameryka ma nie więcej niż 10 proc. szans na uniknięcie gospodarczego armagedonu. Przyczyną tego mogą być dwa olbrzymie i wciąż rosnące deficyty (budżetowy i obrotów bieżących), olbrzymie zadłużenie Amerykanów - a prawie połowa kredytów hipotecznych zawarta ze zmiennym oprocentowaniem (jeśli stopy wzrosną to ucierpią kredytobiorcy). Roach zwraca uwagę na to, co jest niezwykle niepokojące dla każdego obserwatora: na stopę oszczędności. Krajowa stopa oszczędności netto spadła w trzecim kwartale do 1,2 proc. Oznacza to po pierwsze, że Amerykanie są bogaci tylko i wyłącznie dlatego, że wysoko wyceniony jest ich majątek (domy, akcje), dzięki czemu zwiększają swoje zadłużenie (które sięga już 85 proc. PKB). Po drugie, finansowanie całego wzrostu gospodarki zależy od napływających z zagranicy środków, a w 2005 r. ta rzeka pieniędzy może zamienić się w strumyczek.
Osłabienie dolara może uruchomić procesy, których rynki się nie spodziewają. Już w tej chwili Rosja zapowiedziała zmianę struktury rezerw walutowych. Po cichu najwyraźniej robią to Chiny. Rezerwy walutowe Chin rosną (ponad 500 mld USD) w szybkim tempie (27 proc. od stycznia do września), podczas gdy portfel obligacji wzrósł w tym czasie o 11 proc. Widać więc, że jeśli nawet nie zmniejszają ilości obligacji, to dywersyfikują swoje rezerwy. Zaczyna się mówić o tym, że kraje OPEC też zmieniają strukturę rezerw. Może się okazać, że banki i rządy wystąpią w roli nieudolnego ucznia czarnoksiężnika, niepotrafiącego zatrzymać procesów, które uruchomił. Trzeba pamiętać, że dzisiaj, w erze globalizacji, liberalizacji i szybkiego postępu technicznego, olbrzymie kwoty pieniędzy (dziennie na rynku walutowym obroty sięgają 2 000 mld USD) mogą przemieszczać się w ułamku sekundy. Jeśli banki centralne będą interweniowały, to spekulanci będą z tego korzystali, sprzedając dolary. Przyjdzie jednak moment, w którym najbardziej zacięci obrońcy dolara powiedzą „stop”. A Stany potrzebują już 2,6 mld USD wpływu kapitału netto w każdy dzień roboczy, żeby sfinansować swój deficyt.
Gospodarczy armagedon
Co w praktyce oznacza armagedon, o którym mówi Stephen Roach? Dolar się załamie, stopy w USA mocno wzrosną, żeby przyciągnąć niezbędny kapitał, indeksy sięgną dna, a w gospodarce zapanuje recesja. Teoretycznie jest możliwe spokojne, wolne równoważnie światowej gospodarki (tj. kontrolowane osłabienie dolara), bo jest ono konieczne. Problem w tym, że w obecnych warunkach takie kontrolowane osłabienie jest praktycznie nieprawdopodobne. Załamanie takie przyjęłoby na indeksach postać dużej, spadkowej fali C, która na indeksie S&P 500 może sięgnąć poziomu 500 pkt.
Polskie rynki finansowe wyraźnie się italianizują i tak jak we Włoszech gospodarka staje się coraz bardziej odporna na politykę. Niepokoi jednak to, że fundamentalnych powodów do zwyżki indeksów i umocnienia złotego nie ma wiele. Słabnie dynamika produkcji przemysłowej, spada ogólny klimat koniunktury w przetwórstwie przemysłowym i w budownictwie. Sprzedaż detaliczna jest w dolnych granicach oczekiwań i wyraźnie mniejsza od średniej prognoz. Spada również wskaźnik koniunktury bankowej Pengab. Bureau for Investments and Economic Cycles podający bardzo wiarogodny i informujący o przyszłych tendencjach w gospodarce Wskaźnik Wyprzedzający Koniunktury informuje, że nie widać kontynuacji wzrostu. Według BIEC spada tempo napływu zamówień zarówno krajowych, jak i na eksport. Pogarsza się również sytuacja finansowa przedsiębiorstw. Podobnie jest w całym Eurolandzie. Eksport będzie spadał, a import rośnie, co nie może dziwić przy tak silnym złotym. W ten sposób - choć głośno nikt tego nie mówi - importujemy bezrobocie. Pojawiają się głosy twierdzące, że wpływ taniego importu na rynek pracy jest nieznaczny. W krótkim okresie tak, ale co będzie za rok?

Kapryśna hossa
Wykres złotego do koszyka walut ostrzega, że jeśli szybko nie nastąpi osłabienie naszej waluty (złoty pozostałby w trendzie bocznym) to przełamanie wsparcia może wzmocnić złotego nawet o 20 procent w ciągu kilku lat, a to byłaby tragedia. Może być jednak i tak, że minister finansów wie co robi. Ryzykuje niewiele, doprowadzając na koniec roku do znacznego umocnienia złotego (chodzi o przeliczenie zadłużenia zagranicznego) wiedząc doskonale, że w nowym roku go osłabi. Wystarczy, że będzie wymieniał europejskie dotacje w NBP, a składkę, którą musi odprowadzić do Unii częściowo na rynku i już zobaczymy osłabienie złotówki. Wydaje się wręcz nieprawdopodobne, żeby w sytuacji, kiedy popyt wewnętrzny jest tak słaby, a bezrobocie tak duże, rząd importował bezrobocie i hamował eksport, podtrzymując siłę złotego. Już niebawem przekonamy się czy ta teoria się sprawdzi. Będzie to miało znaczny wpływ na koniunkturę giełdową.
Ocenę sytuacji na giełdach utrudnia to, że indeksy giełd naszego regionu (Polska, Czechy, Węgry) są ciągle w piątej i ostatniej fali hossy, a fala ta potrafi być bardzo kapryśna. Zdarzają się zarówno nagłe jej skrócenia, jak i całkiem poważne wydłużenia - może to trwać nawet wiele tygodni. Najlepiej widać układ fal na czeskim indeksie PX-50. Kontynuuje on klasyczną (zupełnie książkową) falę piątą, w jej euforycznym wydaniu. Na krajowym parkiecie duże redukcje na ofertach pierwotnych dowodzą, że na rynku panuje absolutna pewność zarobku. To musi się niedługo źle skończyć. Wszyscy analitycy twierdzą, że zainteresowanie giełdą wśród Polaków rośnie lawinowo. Jest to zdecydowanie sygnał poprzedzający koniec hossy.
Jest takie giełdowe powiedzenie: kiedy taksówkarz zapyta cię, jakie akcje trzeba kupić, żeby zarobić, to szybko wszystko sprzedawaj. Być może wejdziemy z hossą w nowy rok, ale wkrótce przyjdzie głębokie załamanie - być może poprzedzone euforią. W nowym roku, inwestując na giełdzie, warto być bardzo ostrożnym.
Piotr Kuczyński
Warszawska Grupa Inwestycyjna SA
Źródło:Informacja prasowa