W PRL-u nie było bezrobocia rejestrowanego. Każdy miał etat i dostawał pieniądze za przychodzenie do pracy. Po transformacji w 1989 roku zmieniły się warunki rynkowe i już nie można było utrzymywać fikcji, że w socjalizmie nie ma bezrobotnych. W 1990 roku było ich już ponad milion.
25. rocznica pierwszych "prawie wolnych" wyborów parlamentarnych to czas wspominek i porównań. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że gospodarczy obraz Polski przez ostatnie ćwierćwiecze uległ znacznej poprawie. Przede wszystkim wzrosły dochody gospodarstw domowych i wielu ludziom udało się własną pracą osiągnąć całkiem przyzwoity status majątkowy.
Źródło: Wojciech Druszcz/EASTNEWS
Przed 1990 rokiem zjawisko bezrobocia rejestrowanego nie istniało
Nie było osób bezrobotnych, ale za to mieliśmy całą armię ludzi wykonujących bezproduktywną, bezsensowną i nie mającą żadnego ekonomicznego uzasadnienia pracę. Innymi słowy – w Polsce istniało bezrobocie ukryte. Skalę tego zjawiska idealnie oddaje słynne powiedzenie „czy się stoi, czy się leży, tysiąc złotych się należy”.
Gdy bankrutować zaczęły pierwsze przedsiębiorstwa państwowe oraz zaczęto likwidować Państwowe Gospodarstwa Rolne, które w dużej mierze stanowiły „zakłady przychodzenia do pracy” lub „zakłady wynoszenia sprzętów i innych dóbr z pracy”, stopa rejestrowanego wzrosła do 6,5%, co przekłada się na 1 mln bezrobotnych. Rok później było ich już 2 mln, a w 1993 roku – prawie 3 miliony.
Sytuacja wyglądała dramatycznie
Granice były jeszcze zamknięte dla swobodnego przepływu pracowników z Polski do Europy Zachodniej, więc cała armia ludzi, szczególnie we wsiach dotąd żyjących z PGR-ów po prostu skazana była na nędzę i bezrobocie.
ZOBACZ TEŻ: Jak zmieniły się finanse Polaków w minionym 25-leciu?
Bez dobrego wykształcenia, najmniejszego kapitału, który szybko topniał w warunkach hiperinflacji, wiedzy o procesach zachodzących w najbliższym otoczeniu gospodarczym oraz braku kompetencji i pomysłu rządzących, dla wielu jedynym ratunkiem był… ZUS. Pracowników wysyłano masowo na wcześniejsze emerytury, a osoby z „podejrzanie przewlekłym bólem ucha” obdarowywano rentami.
„Strażnicy ukryci w cieniu”
Polityka monetarna wbrew pozorom ma olbrzymie znczenie dla rynku pracy. Mało kto obecnie zdaje sobie sprawę jak niebezpieczna była wówczas sytuacja finansowa Polski i jak wielki wpływ miało to na wzrost bezrobocia. W warunkach hiperinflacji praktycznie niemożliwe jest efektywne planowanie inwestycji, produkcji, a co dopiero zatrudnienia kogokolwiek. Narodowy Bank Polski miał przed sobą bardzo trudne zadanie ochrony wartości polskiego pieniądza i rzeczywiście po latach w końcu udało mu się doprowadzić do sytuacji, gdzie wysoka inflacja jest tylko wspomnieniem.
Rozsądna polityka pozwala utrzymywać równowagę pomiędzy relatywnie dobrymi zarobkami oraz niską stopą bezrobocia. Zbyt niskie stopy procentowe mogą prowadzić do boomu inwestycyjnego i nieefektywnej alokacji pieniędzy. Z kolei zbyt wysokie – hamują rozwój przedsiębiorstw poprzez utrudnienia w dostępie do kredytu. U nas nie jest jeszcze idealnie, ale objęty kurs wydaje się nie tylko słuszny, ale przede wszystkim odpowiedzialny. Taka polityka pomaga tworzyć trwałe miejsca pracy i chroni nas przed bezrobociem ukrytym. Ekonomiści pilnujący bazy monetarnej w Polsce to tacy „strażnicy ukryci w cieniu”.
Renta i emerytura w zamian za zamknięty zakład pracy
W 1989 roku mieliśmy 6,7 mln emerytów i rencistów, z tego 1,3 mln stanowili rolnicy. W 1998 roku liczba świadczeniobiorców z ZUS i KRUS wynosiła 9,5 mln, z tego 2 mln były rolnikami. W tym samym roku odnotowano rekord w liczbie rencistów, który sięgnął 2,7 mln ludzi. Tylko w 1990 roku prawo do renty z tytułu niezdolności do pracy otrzymało ponad 300 tys. osób! Był to kolejny sposób na maskowanie bezrobocia i uniknięcie rozruchów społecznych.
Obecnie renty z tytułu niezdolności do pracy pobiera ok. 1 mln osób. System jest uszczelniany, dzięki czemu udało się ustabilizować sytuację w funduszu rentowym i zaoszczędzić miliardy złotych. Kłopot w tym, że cena transformacji została przerzucona na przyszłych emerytów, którzy będą płacić za krótki staż pracy swoich rodziców.
Ostre kryteria przyznania renty wynikają z faktu, że wiele osób wciąż sądzi, że te świadczenia mają pełnić podobną rolę co w latach 90-tych – czyli być alternatywą dla zgody za brak pracy, a nie dochodem wynikającym z niemożliwości jej podjęcia z powodu utraty zdrowia. To tylko jeden z wielu przykładów problemów społecznych, z jakimi musieliśmy i dalej musimy się mierzyć.
Malkontenci stwierdzą, że Polska w PRL-u była silnym państwem przemysłowym, a obecnie jesteśmy tanim zapleczem produkcyjno-usługowym, gdzie pierwsze skrzypce grają niskie koszty pracy, a cała nowa infrastruktura powstała dzięki jałmużnie z UE. To nie do końca prawda – spora rzesza Polaków odniosła sukces na rynku pracy i chociaż pensje mamy wciąż nikczemne w stosunku do Zachodu (i dalekiego Wschodu), to różnice powoli zmniejszają się. Infrastruktura tworzona jest przy wsparciu UE, a nie tylko dzięki UE.
Sukces słodko-gorzki, ale z przewagą cukru
Piewcy wielkiego sukcesu będą podawać dane porównawcze świadczące o bezwzględnym wzroście dobrobytu, ignorując przy tym np. wzrost bezrobocia czy zwiększenie odsetka osób żyjących poniżej lub na progu ubóstwa. Z tym, że - paradoksalnie - i tak będą mieli rację, bo biorąc pod uwagę bezrobocie ukryte z czasów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, nawet to, z którym mamy do czynienia dziś, nie wydaje się szczególnie wysokie. Z kolei z przeciętną pensją wynoszącą mniej niż 50 dolarów miesięcznie śmiało można stwierdzić, że cały naród żył poniżej granicy ubóstwa.Co prawda, za te 50 dolarów w Polsce miało inną siłę nabywczą i w teorii za te pieniądze można było przeżyć miesiąc na w miarę wysokim poziomie życia.
Tylko co z tego, skoro Polak żeby kupić nową Toyotę musiałby zbierać przez 25 lat, a Niemiec z RFN mógł sobie na nią pozwolić po mniej niż dwóch. Wszyscy mieli pracę i szansę na malucha dostępnego w aż pięciu wersjach! (Był nawet pomysł na malucha w wersji elegant cabrio, co chyba jest ostatecznym dowodem na siłę polskiej gospodarki w tym okresie, wyczucie smaku i potrzeb obywatela).
Różnica między PRL-em a III Rzeczpospolitą jest spora. To w zasadzie dwa różne państwa i bardzo trudno je sprowadzić do wspólnego gospodarczego mianownika. Jednak, upraszczając, można napisać, że w starym systemie, by osiągnąć sukces, trzeba było zaprzedać duszę diabłu. W III RP ta ścieżka nie została zamknięta, ale na całe szczęście pojawiły się alternatywne drogi. Szlaki nie są proste i pełno na nich przeszkód. Ale są.