Mniej niż 30 mln Polaków około 2080 roku, głodowe emerytury, rosnące koszty służby zdrowia i stare społeczeństwo, w którym osoby pracujące obciążone są jeszcze wyższymi podatkami, nie mogąc oszczędzać na własną przyszłość. To nie ponura wizja rodem z książek fantastycznych, ale oficjalne prognozy demograficzne GUS-u i Eurostatu, a także konsekwentnie wyciągane z nich wnioski.



Prognozy demograficzne – jak mówią statystycy – to estymacje obciążone wyjątkowo małym błędem. Zastopować trend przewidywanych zmian demograficznych mogą tylko kataklizmy, wojny albo inne, niemal nieprzewidywalne zdarzenia. Jeśli do nich nie dojdzie – Polskę już w najbliższych kilkudziesięciu latach czeka demograficzny dramat.
Gdzie jesteśmy?
Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku Polacy rozmnażali się wyjątkowo szybko. Zaczynaliśmy z pułapu ok. 27 mln ludzi – tuż przed rozpoczęciem wojny było nas już ok. 35 mln. Wojna przetrzebiła nasze szeregi i cofnęła nas demograficznie poniżej poziomu z którego rozpoczynaliśmy dwudziestolecie międzywojenne tj. poniżej 24 mln.
Okres PRL pod względem przyrostu ludności był znów korzystny. Liczba ludności stabilnie rosła i w momencie upadku realnego socjalizmu wyniosła ok. 38 mln. Zahamowanie dynamiki przyrostu ludności praktycznie zbiega się z momentem transformacji ustrojowej. Od tego czasu liczba ludności co do zasady stanęła w miejscu.

Przez większość pierwszego dziesięciolecia III RP współczynnik urodzeń na 1000 mieszkańców wciąż jednak górował nad współczynnikiem zgonów. Blisko lat dwutysięcznych obie krzywe zaczęły się przecinać i tak trwa do dziś. W 2013 roku odnotowano najniższą, ujemną wartość przyrostu naturalnego.
Współczynnik dzietności, czyli liczba urodzonych dzieci na jedną kobietę, od momentu transformacji konsekwentnie znajduje się poniżej poziomu zastępowalności pokoleń, gwarantującego utrzymanie dotychczasowej liczebności populacji.
Współczynnik ten wynosi obecnie około 1,3 i plasuje Polskę na szarym końcu wśród wszystkich państw świata. Bank Światowy w 2012 r. zaklasyfikował nasz kraj na 186 miejscu pod tym względem na 193 notowane kraje. Współczynnik dla całego świata wyniósł 2,5.

Do demograficznych problemów z dzietnością znacznie przyczynia się też emigracja. Według GUS-u, poza granicami Polski znajduje się w tej chwili ponad 2 miliony naszych rodaków. W ciągu ostatnich 10 lat, według oficjalnych danych, Polskę opuściło ponad milion osób. Warto dodać, że znaczna część tych ludzi, to osoby w wieku produkcyjnym, które mogłyby mieć dzieci w kraju i zapobiec tykającej demograficznej bombie.
Gdzie będziemy?
Nasza obecna sytuacja nie jest jednak jeszcze tak tragiczna jak ta, która wyłania się z analizy prognoz demograficznych publikowanych regularnie przez GUS i Eurostat. Ubiegłorocznaza GUS-u zakłada konsekwentny spadek liczby ludności w Polsce do mniej niż 34 mln w roku 2050, który jest krańcowym punktem prognozy.

Jedynym województwem, w którym liczba ludności w 2050 r. ma być większa niż w 2013 r., jest mazowieckie. Wzrost ten będzie jednak nieznaczny i wyniesie tylko niecałe 2 tys. osób (0,04%). Najwięcej ludności ubędzie w województwie śląskim (-919 tys.), łódzkim (-514 tys.) i lubelskim (446 tys.). Procentowo – najwięcej ubędzie mieszkańców opolskiego (-26%), świętokrzyskiego (-23%) i lubelskiego (-21%).
Z tymi danymi zbieżne są prognozy Eurostatu, który jednak swe estymacje kończy o 30 lat później. W 2080 r. – zdaniem statystyków – w naszym kraju mieszkać będzie mniej niż 30 mln ludzi. Tendencja w obu prognozach jest bardzo podobna. Analizując sześć największych krajów Unii Europejskiej widać, że za 65 lat najludniejszym krajem będzie Wielka Brytania, która obecnie jest pod tym względem trzecia. Spore problemy demograficzne będą mieć także Niemcy, których „stan posiadania” zmniejszy się o kilkanaście milionów ludzi. Znacząco wzrośnie za to liczba mieszkańców Francji.

Dla polskiej gospodarki wpływ będą mieć jednak przede wszystkim zmiany w strukturze ludności. Obecnie stosunek liczby osób w wieku produkcyjnym do pozostałych wynosi 1,76, a jedynie wobec osób w wieku poprodukcyjnym (co ważne w kontekście systemu emerytalnego) 3,53.
W 2050 r. – jeśli dane GUS-u staną się rzeczywistością – współczynniki te będą wynosić odpowiednio 1,28 i 1,92. Względem danych z 2013 r. - liczba osób w wieku produkcyjnym spadnie o ponad 5 mln, w wieku przedprodukcyjnym spadnie o 2 mln, a w wieku poprodukcyjnym wzrośnie aż o 3 mln. Oznacza to, że coraz mniejsza liczba młodych Polaków będzie musiała pracować na coraz większą liczbę najstarszych.

Czytaj dalej: Czy ZUS zbankrutuje?
Czy ZUS zbankrutuje?
Problemy demograficzne będą widoczne w najwyższym stopniu w systemie emerytalnym. Jego repartycyjny charakter, polegający na tzw. zastępowalności pokoleń, opiera się na transferowaniu składek osób będących w wieku produkcyjnych do tych pobierających świadczenia. Po ostatnich zmianach w systemie, mocno ograniczających część kapitałową, z powrotem wróciliśmy do transferowości. Warto jednak zauważyć, że już poprzedni kształt drugiego filaru w postaci OFE, w których znaczna część aktywów była jednocześnie pasywami publicznymi, w praktyce niczym się nie różnił od systemu repartycyjnego. System przed reformą również oparty był na pracującym pokoleniu, które musiało wykupić papiery dłużne państwa płacąc podatki, podobnie jak ma to miejsce w systemie repartycyjnym. Dług na barkach przyszłych pokoleń jest teraz jedynie ukryty.
Obecny kształt systemu emerytalnego opiera się więc na dzieciach i bez nich musi się załamać. Mimo że to dzieci są jedynym gwarantem istnienia systemu, to jednocześnie ich posiadanie nie jest w żaden sposób premiowane, a wręcz przeciwnie – w przypadku kobiet zwykle oznacza wypadnięcie na kilka lat z rynku pracy i niższą emeryturę w przyszłości. Racjonalna kalkulacja ekonomiczna nakazywałaby więc w tej sytuacji unikać posiadania dzieci, minimalizując koszty, a na starość korzystać z bogactwa wypracowanego przez potomstwo innych. Jednak w przypadku, gdy wszyscy będą postępować w ten właśnie sposób, system nieuchronnie musi ulec częściowemu załamaniu.
Całkowita destrukcja nie jest możliwa, gdyż system ma za sobą aparat państwa, który zawsze może jeszcze bardziej podnosić podatki albo zmniejszać kwotę potrzebną do wypłaty emerytur poprzez podnoszenie wieku emerytalnego lub zmniejszanie współczynnika zastąpienia (stosunku wysokości emerytury do ostatniej pensji). W ten sposób ZUS nie może zbankrutować nigdy. Na szczęście lub na nieszczęście. Biorąc pod uwagę dostępne prognozy demograficzne, aby utrzymać obecną wysokość emerytur pokolenie właśnie wchodzące na rynek pracy musiałoby pracować do ok. 78 roku życia, a gdyby chciało pracować tylko do 67 roku życia, musiałoby zgodzić się na zredukowanie wysokości emerytur o połowę względem obecnych świadczeń.
Jedną z nielicznych propozycji rozwiązania problemu, która starała się wyjść z demograficznej pułapki emerytalnej i skierować system ku większej racjonalności był proponowany przez Centrum Analiz Stowarzyszenia KoLiber system repartycyjno-alimentacyjny. Zakłada on oparcie wypłacanych emerytur od liczby posiadanych dzieci i ich zarobków. W przypadku wprowadzenia w życie wspomnianego systemu posiadanie dzieci stałoby się inwestycją, a nie jedynie kosztem jak jest to obecnie.
Bezdzietni, którzy nie mieliby wystarczających oszczędności, otrzymywaliby emeryturę obywatelską, będącą czymś w rodzaju socjalnego minimum. System zakłada okres przejściowy dla osób, które dużą część życia spędziły już w ramach dotychczasowych reguł. Zalety propozycji KoLibra to z pewnością realna prorodzinność, powiązanie emerytur z wynagrodzeniami wraz z całym klinem podatkowym (zniechęcenie polityków do podwyższania opodatkowania pracy), a także zmniejszenie atrakcyjności szarej strefy (gdyż emerytury rodziców nie mogłyby być wtedy naliczone). Propozycja, mimo kilkukrotnego przedstawienia w Sejmie, nie zyskała wciąż większego zainteresowania polityków, choć niektórzy z nich wypowiadali się o systemie pozytywnie.
Co jeszcze z tego wyniknie?
Podobnie jak z emeryturami problem wygląda z systemem opieki zdrowotnej. Ochrona zdrowia również finansowana jest na bieżąco przez państwo, czyli przez osoby w wieku produkcyjnym. Świadczeniobiorcami są z kolei głównie osoby starsze, korzystające ze świadczeń. Dalsze utrzymywanie obecnego standardu ochrony zdrowia spadnie więc również na osoby w wieku pracującym, bo trudno wyobrazić sobie, aby któryś z przyszłych rządów radykalnie obciął świadczenia.
Demografia to także, co oczywiste, mniej rąk do pracy i mniejsze szanse na dogonienie państw wysoko rozwiniętych. Bogactwo bierze się, obok pracy, ze wzrostu produktywności, ale ten też może być mikry, kiedy osób młodych, najbardziej innowacyjnych, będzie jedynie garstka.
Stare społeczeństwo będzie mieć też wyższą preferencję czasową, czyli będzie bardziej nastawione na bieżącą konsumpcję, mając dużą siłę nacisku na rząd, aby utrzymywać lub zwiększać świadczenia socjalne. W takiej sytuacji oszczędności będzie w gospodarce coraz mniej, a co za tym idzie coraz mniej będzie inwestycji.
Co robić?
Stefan Kisielewski słusznie zauważył wiele lat temu, że „socjalizm bohatersko walczy z problemami nieznanymi w innych ustrojach”. Tak jest chociażby z emeryturami, ale wyjście z państwowego systemu repartycyjnego wydaje się niemożliwe bez pozbawienia świadczeń ogromnej rzeszy ludzi. Aby zachować się odpowiedzialnie należałoby w ramach obecnego systemu zastanowić się, co można zrobić, aby zapobiec katastrofie demograficznej, a przynajmniej zminimalizować jej koszty.
Z demografią są także związane problemy, które wpłynęłyby negatywnie na gospodarkę również w pełni wolnorynkowym kraju. Kwestia dzietności nie jest więc tylko problemem etatystycznych programów polityków, choć te szczególnie będą obnażone.
W debacie publicznej jako rozwiązanie problemu dzietności często podnosi się kwestię przyjęcia imigrantów, którzy mogliby zasilić naszą gospodarkę. Tak jest np. we Francji, której dzietność podwyższają imigranci. Warto jednak zauważyć, że Polska nie jest i w najbliższym czasie nie będzie krajem atrakcyjnym dla imigrantów, szczególnie w porównaniu z zachodnią Europą.
Oprócz tego – skala polskiej demograficznej katastrofy jest tak duża, że trudno wyobrazić sobie tak gigantyczne ilości obcokrajowców, którzy mogliby przyjechać do naszego kraju. Innym problemem są też kwestie kulturowe, które stanowią spory problem w wielu krajach europejskich. Przede wszystkim jednak: istnieje spore ryzyko, że imigranci również dostosują się chociażby do transferowego systemu emerytalnego i przerzucą na innych koszty odkładania na emeryturę w postaci dzieci. Reasumując: imigracja (z krajów o podobnej kulturze) jest dobrym uzupełnieniem rzeczywistych zmian systemowych, a nie ich zastąpieniem.
Czas płynie nieubłaganie i niedługo na rozwiązania może być już za późno. Polki rodzą dzieci w Wielkiej Brytanii, ale nie rodzą ich w Polsce. Zmiana tego, z pewnością niełatwa, powinna być podstawowym zmartwieniem każdego odpowiedzialnego polityka, gdyż demografia już niedługo stanie się główną bolączką Polski, trwale osłabiającą jej długookresowy rozwój. Politycy nie zmienią kultury, ale mogą znieść bariery utrudniające posiadanie i wychowywanie dzieci.
Marcin Surowski


























































