Zabójcze biopaliwo
Clemens Höges2009-02-09, ostatnia aktualizacja 2009-02-09 13:34
Na brazylijskich plantacjach trzciny cukrowej robotnicy pracują jak niewolnicy
Brazylia zamierza zaopatrzyć wszystkich kierowców samochodów na świecie w paliwo przyszłości. Etanol produkowany w tym kraju z trzciny cukrowej ma stać się lekiem na globalne ocieplenie. Na razie jednak cenę za ratowanie środowiska naturalnego płacą setki tysięcy robotników na brazylijskich plantacjach.
Jest środek nocy, a plantacje trzciny cukrowej wokół miejscowości Araçoiaba w Brazylii, stoją w płomieniach. Gdy nadchodzi czas zbiorów, pola w strefie produkcji etanolu wyglądają tak, jakby w kraju wybuchła wojna - na niebie widnieje czerwona od płomieni łuna, wiatr roznosi po okolicy czarny dym.
Ogień odstrasza węże, wybija ptaszniki i pali ostre liście trzciny cukrowej. Gdy następnego ranka po pożarze pozostaje tylko tlące się pogorzelisko, we wszystkich zakątkach północno-wschodniej Brazylii tysiące robotników łapią za maczety i rozpoczynają swoją katorżniczą pracę. Ścinają łodygi trzciny cukrowej, które przetrwały płomienie. Z roślin destyluje się później etanol, który następnie staje się składnikiem mieszanki paliwowej.
REKLAMY GOOGLE
Nissan QASHQAI
Maksymalnie Wyposażony w Minimalnej Cenie. A Teraz Rabat do 22.000 zł!
www.Nissan.JapanMotors.pl
Cierpisz na wzdęcia?
Przyczyny, objawy i sposoby leczenia. Wejdź, dowiedz się więcej
www.xenna.pl
Tankuj najtańsze paliwo
SPRAWDŹ ceny paliw w Twoim mieście Zaparkuj własne auto w swoim GARAŻU
www.stacjebenzynowe.pl
Kilka godzin przed rozpoczęciem zbiorów Antenio da Silva z trudem wstaje ze swojego legowiska. Mężczyzna nawet o drugiej w nocy nie potrzebuje budzika - budzi go potworny ból. Na dwóch pozostałych pryczach w jego chacie śpią cztery małe dziewczynki i dwóch chłopców. Wychodząc do pracy przyznaje, że już niedługo nie będzie w stanie wyżywić swoich dzieci.
Od czasu, kiedy Antenio nabawił się przepukliny, ma świadomość, że jego koniec jest już bliski. Teraz prawie za każdym razem, kiedy się prostuje, musi naciskać ręką na brzuch i na siłę wpychać swoje wnętrzności do środka. Odczuwa dwa rodzaje bólu - tępy ból, który od dawna pulsował w jego pachwinie i ostry ból, który pojawia się często wtedy, gdy da Silva łapie za maczetę i zaczyna ścinać trzcinę cukrową.
Gdy strażnicy na plantacji dowiedzieli się, że mężczyzna praktycznie przytrzymuje rękami swoje jelita, wyrzucili go z pracy. Nie chcą mieć u siebie chorych, starych robotników, ponieważ do pracy rwie się wystarczająco dużo młodych i silnych mężczyzn. Jak wynika z badań Uniwersytetu w Sao Paulo, zbieracze trzciny cukrowej wytrzymują na plantacji przeciętnie 12 lat. Po tym czasie "zużywają się" i trzeba ich "wymienić na nowych". Antenio da Silva ma obecnie 43 lata i w porównaniu do innych pracowników jest już prawdziwym starcem. Wytrzymał dużo dłużej niż przeciętni zbieracze.
W szpitalu przepuklinę zaszyto. Lekarz stwierdził, że Antenio nie będzie mógł dalej pracować przy zbiorach trzciny cukrowej, a już na pewno nie przez najbliższe miesiące. W innym wypadku rana może się otworzyć, a to grozi nawet śmiercią.
Jednak Antenio da Silva nie potraktował słów lekarza zbyt poważnie i już jedenaście dni później znów stał z maczetą na plantacji trzciny cukrowej - zmienił tylko miejsce pracy, przeniósł się na północ od Araçoiaba. Na nowej plantacji nikt nie wie o jego problemach ze zdrowiem, a Antenio jest umięśniony i wygląda na zdrowego, silnego mężczyznę.
- Co innego miałbym robić? - pyta retorycznie da Silva. - Tu nie ma żadnej innej możliwości. Kto nie zbiera trzciny cukrowej, umiera z głodu, a ja mam jeszcze dzieci. Pakuje maczetę do torby, chwyta pięciolitrowy kanister z wodą, który pozwoli mu przetrwać południowe upały, po czym wsiada do jednego z kilku autobusów czekających na robotników. Przyjeżdżają one w środku nocy, żeby rozwieźć swych pasażerów po plantacjach.
Do zachodu słońca każdy musi zebrać 3,5 t trzciny cukrowej. Taka dniówka wystarcza na wyprodukowanie ponad 300 litrów biopaliwa. Aby wyrobić normę, Antenio da Silva stoi na dopalającym się pogorzelisku w niemiłosiernym słońcu i macha swoją maczetą średnio 3 tys. razy dziennie. Jeżeli wierzyć lekarzowi, jedno z tych uderzeń może spowodować, że przepuklina się odnowi.
Imperium etanolu
Antenio da Silva jest jednym z ponad miliona Brazylijczyków, którzy harują na plantacjach i w fabrykach etanolu. Wielu z nich żyje w takich samych cierpieniach jak ich przodkowie - afrykańscy niewolnicy na plantacjach trzciny cukrowej. Od czasu do czasu państwowi urzędnicy uwalniają kilku z nich, ale służb pilnujących porządku jest w tym wielkim kraju stanowczo za mało. Wokół plantacji porządku pilnują tak zwani "capangas", czyli milicja baronów cukrowych. Mają oni za zadanie zastraszyć pracowników i w ten sposób zmusić ich do poddańczej pracy. Potężnymi buldożerami przepędzają z pobliskich terenów mniejszych rolników, aby móc powiększyć uprawy. A wszystko to jest środkiem do realizacji wielkiej globalnej wizji. "Do 2030 roku będziemy największym producentem paliwa na świecie" - przepowiada Luiz Inácio Lula da Silva, prezydent Brazylii. Pozyskiwany z trzciny cukrowej etanol ma zapewnić złotą przyszłość nie tylko temu państwu, ale również całemu światu.
W 2008 roku Brazylia wyprodukowała prawie 26 mld litrów etanolu, do 2017 roku produkcja ma wynieść 53 mld litrów rocznie. Chętnych na zakup etanolu jest wystarczająco dużo. Już ponad 30 krajów na całym świecie produkuje mieszanki benzyny z etanolem. Do 2012 roku Stany Zjednoczone planują zwiększyć udział biopaliw w krajowych zasobach paliwa do 15 proc., natomiast Unia Europejska chciałaby, aby do 2020 roku w każdym litrze europejskiego paliwa znajdowało się 10 proc. etanolu.
W produkcji mieszanki z biopaliwem prowadzi z ogromną przewagą Szwecja. Latem ubiegłego roku Szwedzi podpisali z brazylijskimi producentami umowę na zakup 115 mln litrów etanolu. Chcą jednak za wszelką cenę zachować ludzką twarz i nie zapomnieli zawrzeć w umowie adnotacji, w myśl której kupowane przez nich biopaliwo nie może być w żadnym wypadku produkowane przez niewolników ani przez dzieci. Płacą za to Brazylijczykom 5-10 proc. więcej niż inni odbiorcy.
Plan brazylijskiego prezydenta sięga jednak dużo dalej. Marzy on o zielonym "pasie cukrowym", ciągnącym się na wysokości równika wokół całej kuli ziemskiej. Pas ten miałby połączyć ze sobą odległe części Trzeciego Świata, ponieważ trzcina cukrowa rośnie w regionach tropikalnych. Wszyscy ubodzy ludzie na naszej planecie mogliby więc destylować etanol, wykorzystując brazylijski know-how, a ich rządy zjednoczyłyby się w organizację przypominającą OPEC.
Państwa produkujące etanol zaopatrywałyby bogate kraje w paliwo i przez to same by się wzbogaciły. Byłyby też pomocą w ratowaniu świata przed katastrofą klimatyczną. Podczas spalania etanolu wydziela się tylko taka ilość dwutlenku węgla, jaką roślina wcześniej zasymilowała z powietrza, więc samochody będą mogły jeździć wiecznie, a świat będzie rozbrzmiewał warczeniem silników napędzanych promieniami równikowego słońca i wizją prezydenta Luli da Silva - przynajmniej tak właśnie wyobraża on sobie przyszłość naszego globu.
W śnie prezydenta da Silva Brazylia staje się Arabią Saudyjską przyszłości i wprowadza ludzkość w "nową epokę energetyczną". Z wyliczeń ekspertów wynika, że gdyby wszystkie samochody świata napędzane były wyłącznie etanolem, Brazylia mogłaby samodzielnie pokryć 1/4 globalnego zapotrzebowania na ten produkt. Luiz Inácio Lula da Silva przepowiada, że w epoce etanolu, świat stanie się bardziej nowoczesny, bardziej zielony i - patrząc globalnie - dużo bardziej sprawiedliwy niż do tej pory. "Gdy myślimy o etanolu, chodzi nam o to, aby pomóc najbiedniejszym" - stwierdza Lula. "Świat musi się oczyścić i potrzebuje nowych miejsc pracy". Biopaliwo rozwiązałoby oba problemy. Czyż nie jest to "historyczna szansa ludzkości"?
Brazylijski sen czy koszmar?
Trzeba przyznać, że to brazylijskie marzenie ma porażającą siłę. Politycy na całym świecie, koncerny rolnicze jak na przykład Cargill, giganty jak Shell czy inwestorzy jak George Soros życzą sobie z całego serca, aby brazylijski sen rzeczywiście się ziścił. Protokół z Kyoto został ratyfikowany przez 189 rządów, więc 189 państw musi teraz dążyć do obniżenia krajowej emisji dwutlenku węgla. Do tego celu będą potrzebowały właśnie etanolu. Gdy w maju ubiegłego roku Angela Merkel złożyła wizytę prezydentowi Luli, Brazylia i Niemcy zawarły ze sobą pakt energetyczny. Obecnie eksperci są w trakcie wyjaśniania kwestii, w jaki sposób i na jakich warunkach brazylijski etanol ma znaleźć się w niemieckich dystrybutorach paliwa.
Uroku wizji prezydenta Luli dodaje też fakt, że dla mieszkańców bogatych krajów przemysłowych nic by się nie zmieniło. Nie trzeba by było z niczego rezygnować. Jedynie producenci samochodów musieliby zadbać o zainstalowanie w swoich silnikach kilku nowych uszczelek - brazylijski Volkswagen zajmuje się tym już od dłuższego czasu. Poza tym etanol byłby tani. Wyprodukowanie jednego litra kosztuje w fabrykach w Brazylii mniej więcej 20 centów. Jednak przede wszystkim kierowcy mieliby świadomość, że w ich baku znajduje się energia pochodząca ze słońca i mogliby wciskać pedał gazu z czystym sumieniem.
"Bzdura" - mówi ojciec Tiago. "Wielkie obietnice lepszego świata z biopaliwami to czyste kłamstwo. Kto kupuje etanol, ten wlewa do swojego baku ludzką krew. Etanol produkowany jest przez niewolników". Duchowny zna ciemne strony wizji brazylijskiego prezydenta i roztacza opiekę nad tymi, którym marzenia głowy państwa przemieniają życie w prawdziwy koszmar.
Ojciec Tiago jest katolikiem i pochodzi ze Szkocji. Ma nieco zadarty nos i zmarszczki na twarzy. Jego broda niedługo będzie całkiem siwa. Tiago nigdy nie potrafił i cały czas nie umie pogodzić się z tym, że szczęście jednych budowane jest często na krzywdzie innych i że ludzie tacy jak prezydent da Silva gotowi są zapłacić ludzkim nieszczęściem za tanie biopaliwo.
Duchowny jest głęboko przekonany o tym, że nikt - nawet wielcy brazylijscy plantatorzy - nie ma przyzwolenia na traktowanie drugiego człowieka jak niewolnika. Przodkowie dzisiejszych baronów cukrowych zakładali pierwsze plantacje krótko po tym, jak Krzysztof Kolumb przywiózł trzcinę cukrową do Nowego Świata. Najpierw zaganiali na plantacje Indian, a później zaczęli zwozić czarnoskórych niewolników z Afryki. Tragedia niewolnictwa rozpoczęła się właśnie od uprawy trzciny cukrowej.
Jednak dopiero teraz, kiedy cukier nie sprzedaje się już tak dobrze jak wcześniej, a brawurową karierę zrobił etanol, przez Brazylię przetacza się prawdziwe "zielone tsunami". Trzcina cukrowa rośnie tam na powierzchni większej niż 6 mln hektarów - jeden hektar to trochę więcej niż boisko do piłki nożnej. To jednak dopiero początek - niedługo trzcina cukrowa ma pokryć 10 mln hektarów! Co prawda na południowych równinach plony mogą być zbierane przez maszyny, ale na pagórkowatym południu maszyny nie są w stanie zastąpić ludzi.
Ojciec Tiago podąża drogą krajową numer 101 w kierunku północnym. Droga 101 to "szlak cukrowy". Region ten leży nad Atlantykiem i nazywa się Zona da Mata, czyli "strefa lasu", jednak tutejsze lasy tropikalne dawno już zostały wycięte, a teren Zona da Mata przemieniono w "strefę etanolu". Baronowie cukrowi zmieniają tu bieg rzek i potoków, często zrównują z ziemią całe wsie. Omijają tylko kaplice i kościoły - jako katolicy muszą przecież pielęgnować swoją wiarę. Dlatego też czasem można zobaczyć, jak z zielonej połaci wyrastają ni stąd ni zowąd wieżyczki, do których nie prowadzi żadna droga.
Irlandzcy misjonarze Kiltegan Fathers wysłali brata Tiago do Brazylii w 1968 roku. W 1975 roku powstała Narodowa Konferencja Biskupów Commissao Pastoral da Terra (CPT), która miała na celu poprawienie sytuacji życiowej pracowników plantacji. Zdaniem ojca Tiago to "good religion" - "dobra religia". "Złą religią" jest dla niego ta, którą głosi się w kaplicach przy plantacjach i która wciąż na nowo każe czekać ludziom na to, co będzie po drugiej, lepszej stronie życia.
Commissao Pastoral da Terra podarowała ojcu Tiago samochód Volkswagen Gol - brazylijską, kanciastą wersję Golfa. Teraz może z ramienia organizacji odwiedzać "etanolowe" wioski rozsypane wzdłuż trasy numer 101. Tiago zna tu wielu ludzi, kontaktuje ich ze sobą, pociesza i służy dobrą radą.
Zajmuje się też wioską Araçoiaba - piszczącą biedą noclegownią zbieraczy trzciny cukrowej. Niskie, brudne chaty smażą się w przeraźliwym upale. Najważniejszym miejscem w wioskach jest jednak duży plac, na którym nocą ustawiają się autobusy zbierające siłę roboczą.
Współcześni niewolnicy
Antenio da Silva przybył tutaj ze swoją rodziną przez pięcioma laty. Na początku ich schronieniem była plastikowa plandeka przerzucona przez prowizoryczne ściany z gałęzi. Antenio przybił strzępy materiału do łóżka i w ten sposób zrobił drzwi. Wokół dziury w plandece przyczepił drewniane listewki i tak powstawało okno. Na gołej ziemi stały prycze i szafa - można powiedzieć, że chata była umeblowana.
Tutejsze dzieci z reguły przesiadują w błocie, dziewczynki często łapią różne infekcje. Z otwartych kanałów cuchną ścieki, a gdy pada deszcz, całe osiedle plastikowych plandek przemienia się w bagno. Zanim boom etanolowy przygnał do Araçoiaba ogromne masy robotników, teren ten był wysypiskiem śmieci. Teraz miejscowość nosi nazwę "Araçoiaba Nova" - czyż nie brzmi to naprawdę przyszłościowo?
Da Silva musiał tu przyjechać, bo nie miał innej możliwości. Nie umie pisać ani czytać. Gdy miał 7 lat, zmarł mu ojciec. Matka była chora, musiała wcisnąć synowi maczetę w ręce i wysłać go na plantację.
Klinga maczety jest szersza niż dłoń. Ostrzy się ją siedem, osiem razy dziennie, żeby była ostra jak brzytwa. Ostrze zakończone jest hakiem, którym można się dotkliwie zranić.
Praca maczetą składa się z dwóch uderzeń - pierwsze oddziela łodygę trzciny cukrowej od korzenia, a drugim odcina się liście od łodygi. W tym czasie wolną ręką skręca się liście w wiązkę. Ruchy muszą być płynne i szybkie, ale podwójne uderzenia maczetą są niezwykle wycieńczające. Zmęczenie czuje się już przy pierwszych ruchach, a po trzech czy czterech tysiącach uderzeń dziennie mężczyźni często nie mają nawet siły, żeby wymówić jakiekolwiek słowo.
Zanim Antenio da Silva nauczył się porządnie ścinać trzcinę, musiał przyswoić sobie podstawowe zasady pracy na plantacji. Pierwsza reguła brzmi: żadne prawo nie ma większej mocy niż słowo administratora plantacji, do niego należy decyzja, ile zarobią pracownicy, on ustala, kto ma przyjść do pracy, a kto zostaje zwolniony.
Antenio na plantacji dowiedział się, że mężczyzna może umrzeć z wycieńczenia, pracując w palącym słońcu, z niewystarczającą ilością wody do picia, co na brazylijskich plantacjach zdarza się dość często. Dowiedział się, że nie ma tam nikogo, kto mógłby służyć robotnikom pomocą, gdyby któryś z nich zranił się maczetą - a kto nie może pracować, skazany jest na głód. Silva dowiedział się również, że kto nie pracuje zgodnie z regułami i niewystarczająco się stara, szybko będzie miał strażników na karku. Strażnicy jeżdżą terenowymi motocyklami i jeepami po plantacji, mają krótkofalówki, wielu z nich nosi przy sobie broń. Oficjalnie pilnują pracy przy zbiorach, a w rzeczywistości krążą wokół zbieraczy jak groźne psy wokół stada baranów.
Na plantacji żaden z pracowników nie ma prawa zjeść innego posiłku niż mączka kukurydziana z wodą. Takie właśnie pożywienie zbieracze dostają dzień w dzień. Ma ono utrzymać ich w tych morderczych warunkach przy życiu. Pensja nie wystarcza na to, żeby kupić więcej jedzenia.
Na plantacji pracuje się 6 dni w tygodniu. Da Silva miesięcznie zarabia 400 realów, czyli około 130 euro. Pracuje 5-6 miesięcy w roku, bo tyle trwa sezon zbiorów. W okresie poza zbiorami na północnym wschodzie Brazylii nie ma dla zbieraczy trzciny cukrowej żadnej pracy - to właśnie jest przekleństwo monokultury. Z pieniędzy zarobionych podczas zbiorów rodziny muszą utrzymać się przez cały rok. Oczywiście kilkumiesięczny zarobek nie wystarcza - kilogram fasoli kosztuje tu 5,80 reala, czyli prawie 2 euro.
Bez pięciu sióstr ze zgromadzenia Sacré Coeur Antenio da Silva nie byłby już w stanie wyżywić swojej rodziny. Raz w miesiącu jego dzieci dostają ze schroniska prowadzonego przez zakon kosz z ryżem, kukurydzą, mlekiem w proszku i mydłem. Jedna z jego córek może codziennie przebywać w schronisku prowadzonym przez Sacré Coeur. W sumie przychodzi tam 174 dzieci. Zakonnice dają im jeść i uczą je czytać i pisać. - Dzieci, które się u nas pojawiają, są tak chude, że można policzyć im żebra - mówi 72-letnia siostra przełożona o nazwisku Conceiçao.
Conceiçao walczy przede wszystkim o lepszą przyszłość dla dziewczynek. - Gdy dorosną - mówi trzymając dłoń mniej więcej 150 cm nad ziemią - wiele z nich skończy na ulicy jako prostytutki. I nie będzie im chodzić o pieniądze. Dziewczyny sprzedają się tu za kawałek peklowanego mięsa. Później zachodzą w ciążę i próbują ją usunąć szprychą od roweru. Niektóre umierają przy tego typu zabiegach - opowiada siostra przełożona.
W innej chatce w Araçoiaba mieszka dwóch braci - jeden ma 17, a drugi 18 lat. Pracę na plantacji zaczęli 10 lat temu, więc dzieciństwa nie mieli wcale. Nie mają również przyszłości - widzą to na przykładzie Antenio da Silva i innych zbieraczy. - Upał, brud i rany to koszmar - mówi starszy z braci - ale najgorsze jest to, że jesteśmy na zawsze przywiązani do tego miejsca, nie mamy żadnej innej możliwości, żeby przeżyć.
Zielone tsunami
- Tych mężczyzn traktuje się jak niewolników. Niewolnictwo jest zakazane, ale oni i tak są niewolnikami - stwierdza José Lourenço da Silva. Jest on prezydentem Związku Zawodowego Robotników Rolnych STR w "etanolowej" wiosce Aliança. Nosi okulary, ma na sobie wyprasowaną koszulę, a w kieszonce na piersi trzyma długopis. W strefie produkcji etanolu są to insygnia inteligencji, jednak Lourenço czuje się bardziej jak wojownik. Da Silva to tutaj bardzo popularne nazwisko. Tutejsi mieszkańcy są potomkami dawnych niewolników, którzy mieli tylko imiona. Gdy w 1888 roku właściciele plantacji musieli wypuścić wszystkich na wolność, tysiącom osób nadano to samo nazwisko.
José Lourenço przeżył już trzy zamachy na swoje życie. Jego zdaniem napastnikami byli nadzorcy plantacji. Przy ostatniej próbie naprawdę niewiele brakowało, a Lourenço skończyłby w grobie. Najpierw ktoś do niego zadzwonił i kazał mu przyjść na plantację, a gdy wracał do domu, ostrzelano jego samochód.
W korytarzu przed jego biurem stoją białe, plastikowe krzesła, na których ludzie potrzebujący pomocy z nadzieją czekają na poradę Lourenço. - Być może boom etanolowy jest korzystny dla Brazylii, ale dla tych ludzi to istny koszmar - mówi José Lourenço. Marzenie prezydenta Luli jest dla tutejszych robotników jak wyrok śmierci. W ciągu minionych 6 lat jego prezydencji liczba szukających pomocy w biurze Lourenço co najmniej się podwoiła. Musiał więc wystawić więcej plastikowych krzeseł w korytarzu przed biurem...
Potrzebujący najczęściej przychodzą w sprawie wypadków przy pracy lub gdy mają problemy z pracodawcą, nie wypłacającym należącego się im wynagrodzenia. Nikt nie waży, ile ton trzciny robotnicy zebrali jednego dnia - nadzorca mierzy tylko za pomocą długiej tyczki obszar, z którego zebrano plony. Pomiar nie jest zbyt rzetelny, bo administrator macha tyczką jak tambourmajor odmierzający rytm w wojskowej kampanii reprezentacyjnej. Układa tyczkę, jak mu się podoba. Czasem bardzo stara się, aby wyliczona powierzchnia była mniejsza niż w rzeczywistości - kurczy się wtedy również zapłata. Często zdarza się też, że plantatorzy po prostu w ogóle nie płacą swoim pracownikom albo wypłacają im tylko część należnej sumy.
Gdy dochodzi do takich nadużyć, Lourenço rusza na plantację, ogląda dokumenty, mierzy pole, po czym podejmuje walkę z administracją plantacji. Jego pretensje mogą być uciążliwe, ale tak naprawdę niewiele może zdziałać.
Fábio Farias - urzędnik Ministerstwa Pracy w Recife, stolicy stanu Pernambuco - jest natomiast człowiekiem trzymającym w swoich rękach dużą władzę, przynajmniej teoretycznie. - Gdy patrzymy na liczby, wydaje się, że na plantacjach nie ma żadnych problemów. W statystykach dotyczących wypadków przy pracy jesteśmy nawet lepsi niż Szwajcaria - mówi Farias. - Problem tkwi w tym, że nasze liczby są fałszywe. Po prostu nie mamy pojęcia, co tak naprawdę dzieje się na plantacjach. To inny świat, nikt nie zgłasza wypadków czy maltretowania pracowników. W ministerstwie natomiast pracuje o wiele za mało ludzi, aby można było dokładnie kontrolować plantatorów - na 140 tys. robotników przypada średnio 9 ministerialnych kontrolerów.
Farias w swoim małym biurze tonie w aktach. Z sufitu odpada tynk, jego komputer jest zepsuty. Mężczyzna ma na sobie garnitur i krawat, a na jego czole połyskują kropelki potu. To nie jest kraj i klimat do noszenia krawatów, ale Farias mimo wszystko chce zachować swoją godność.
Urzędnik wie, że praca na plantacji jest dużo bardziej niebezpieczna, niż dopuszcza to prawo. - Już chociażby używanie pestycydów jest dla ludzkiego organizmu zabójcze - stwierdza - a robotnicy często rozsypują je po polu gołymi rękami. Nikt na plantacji nie nosi masek ani rękawiczek. Ciężkie zatrucia wychodzą na jaw dopiero po pewnym czasie.
Dla Fariasa pracuje tak mało ludzi, że urząd może kontrolować daną plantację czy fabrykę tylko raz na kilka miesięcy. W najgorszym przypadku zleca zamknięcie przedsiębiorstwa. Wtedy rozpoczyna się długie postępowanie prawne - czasem oskarża się właścicieli o zmuszanie robotników do niewolniczej pracy, czasem o przekroczenie innych przepisów. Praktycznie nie było jeszcze przypadku, żeby któraś plantacja czy fabryka działała zgodnie z prawem.
José Nunes da Silva zbierał trzcinę cukrową przez 12 lat do czasu, kiedy praca na plantacji zrujnowała jego zdrowie. Teraz zajmuje się grzebaniem martwych w Araçoiaba - pomaga zmarłym przy zbieraniu trzciny robotnikom w spokoju przejść na tamten świat.
Na jego cmentarzu jest wiele ładnych grobów z krzyżami. Pochowani są tam plantatorzy i ich nadzorcy. Zbieraczy trzciny grzebie się zwykle tylko na 2 lata. Później wyjmuje się z ziemi to, co z nich zostało. "Resztki" wyrzuca się w róg cmentarza obok sterty śmieci. Z popiołu po spalonych ludzkich szczątkach wystają kości, wokół kłębią się zgraje psów.
Grabarze z reguły polewają wyrzucone na wysypisko resztki ciał zbieraczy trzciny mieszanką nafty i podpalają je. - Plantacje płoną tak czy owak, więc nikomu nie przeszkadza smród palonych zwłok - mówi José Nunes da Silva.
Palenie ciał jest konieczne. W innym wypadku trzeba wnosić opłatę za miejsce na cmentarzu - 15 realów, czyli około 5 euro rocznie. Na taki wydatek nie może sobie pozwolić żadna wdowa po zbieraczu trzciny cukrowej.