Volvo stawia na szybką elektryfikację, do 2030 roku marka stanie się w pełni elektryczna. Czy w obliczu gwałtownych wzrostów cen surowców do produkcji ogniw akumulatorów firma nie podejmuje zbyt dużego ryzyka, uzależniając się tak mocno od aut bateryjnych?
Ceny litu w ostatnich latach rzeczywiście gwałtownie wzrosły, ale obecnie już spodziewamy się spadków. Prowadzimy rozmowy z firmami, które zarówno wydobywają lit, jak i go przetwarzają, by był zdatny do produkcji ogniw. Wąskie gardło w tym momencie stanowi ten drugi proces, jednak i tu należy się spodziewać poprawy jego efektywności. Jednocześnie obserwujemy rozwój innych składów chemicznych dla katod i anod w ogniwach pozwalających ograniczyć proporcję litu. W przyszłości spodziewamy się też możliwości odzyskiwania litu ze zużytych akumulatorów na dużą skalę, czyli tzw. urban mining. To będzie bardzo cenny zasób.
Myślę też, że z racji rozwoju infrastruktury ładowania klienci nie będą oczekiwać zasięgów 500 czy 600 km. Akumulatory będą mogły być mniejsze, bo przybędzie punktów szybkiego ładowania. Oczywiście, jeszcze nie jesteśmy w tym punkcie, ale to nastąpi szybciej, niż można się tego spodziewać. Przejście na napędy elektryczne nie będzie przebiegać linearnie, tylko w pewnym momencie nastąpi gwałtowny skok ich popularności – jak z laptopami czy smartfonami. Spodziewam się, że to wydarzy się to w 2025 roku, wówczas udział elektryków w sprzedaży w wielu krajach w Europie powinien już przekroczyć 50 proc. Norwegia jest tu najlepszym przykładem, jak szybko to może nastąpić.
Jako producent nie możemy czekać, aż uda się pokonać wszystkie czynniki hamujące rozwój, bo wtedy będziemy spóźnieni na samym starcie. Dlatego od trzech lat intensywnie inwestujemy w rozwój elektrycznych aut. Po to, by być idealnie gotowym na moment, kiedy popyt na elektryki dosłownie wybuchnie.