Panie Wiesławie,
Rzekłbym, że w tych Pańskich słowach tyleż nadziei, co mgły jesiennej nad chłopskim polem — niby coś widać, a jednak kroku pewnego postawić nie sposób. Boć czy ów kontrakt, choćby i rzeczywisty, choćby i na owe cztery miliony, co to się niby urodzić mają jak kłosy w lipcu, godzien jest tego, by na jego plecach całe 42 miliony złotych dźwigać?
A spytam z prostoty ducha: skąd jeszcze spółka weźmie dochód, skoro póki co to nie sprzedaż, lecz jedynie zamysł, nie zysk, a tylko deklaracja w papierze? Czyż nie jest to jak gospodarz, co opowiada o oborze pełnej bydła, a w rzeczy samej nawet żłobu jeszcze nie postawił?
Pisać można wiele, panie Wiesławie, ale rynek — jak i wiejski jarmark — lubi patrzeć w worki, nie w słowa. A w tych workach, z tego co widać, tylko gwarancje na przyszłość, i to jeszcze bez pieczęci. Więc jeśli już ktoś dziś za tę opowieść gotów dać spółce wycenę jak za dwór z cegły i kamienia, to ja zapytam: czy przypadkiem nie płaci za same marzenia?