Wedle magazynu "Forbes” 52-letni "książę Wall Street” zajmuje 36. miejsce na liście najbogatszych Amerykanów, będąc właścicielem fortuny wycenianej (przed krachem) na 8 mld dol. Tylko w 2005 r. zarobił miliard, a w latach poprzednich zarabiał po około 500 mln rocznie. Chociaż trudno dokładnie oszacować zarobki jego firmy, SAC zdaniem ekspertów znajduje się w pierwszej dziesiątce najbogatszych instytucji maklerskich na Wall Street. Dziennie obraca około 20 mln akcji, co stanowi 3 proc. wszystkich obrotów na nowojorskiej giełdzie NYSE oraz 1 proc. obrotów na giełdzie towarowej Nasdaq.
SAC to właściwie fenomen, jeden z najbardziej agresywnych funduszy hedgingowych na świecie. Na czym polega ten biznes? Przede wszystkim na błyskawicznym, często spekulacyjnym obrocie wielkimi transzami akcji. Fundusze hedgingowe zarabiają głównie na operacjach znanych jako kupno i krótka sprzedaż. By zminimalizować wahania cenowe, decyzje muszą być podejmowane w ułamku sekundy. Ryzyko przegranej dla maklera hedgingowego jest wyższe niż w innych sektorach giełdy. A Steven Cohen uważany jest za mistrza tej skomplikowanej, niebezpiecznej gry. Posiada bowiem - wedle zgodnej opinii - wszystkie potrzebne cechy, które z finansisty czynią giełdowego geniusza.
Jonathan Ludwig, były doradca w SAC, który jako jeden z nielicznych współpracowników rozmawia z mediami na temat swego bossa, tak opisuje Cohena: "Ten człowiek potrafi sprzedać 50 papierów jednocześnie. I dokładnie pamięta ceną każdego z nich przy wejściu i przy wyjściu" - dodaje. Psychiatra Cohena Ari Kiev sądzi, że za sukcesem finansisty stoi niezachwiana pewność siebie. "Zamawiając sprzedaż kilkunastomilionowego bloku akcji, Cohen zachowuje się tak spokojnie, jakby kupował kanapkę" - mówi Kiev. Z kolei Jack Schwager, autor książki "Czarodzieje giełdy”, twierdzi, że o wszystkim decyduje magiczny instynkt matematyczny Cohena. "Jeżeli podsunie mu się 100 równań, instynktownie będzie wiedział, które powinien rozwiązać w pierwszym rzędzie" - uważa Schwager.
Cohen od dzieciństwa szykował się do kariery na Wall Street. W jedynym wywiadzie prasowym udzielonym "Wall Street Journal” przyznał, że już w szkole podstawowej analizował wyniki zakładów sportowych i ruch na giełdzie, ślęcząc nad kolumnami cyfr publikowanymi w codziennej prasie. Był zafascynowany hazardem związanym z obstawianiem właściwego wyniku. Miał genialną pamięć do liczb i ich konfiguracji. "Był chodzącym komputerem" - opowiada o nim jego brat Donald. "Jeśli czegoś się od niego nauczyłem, to tego, by nigdy nie grać z nim w karty. Nikt go nie pokona w pokera."
Cohen ukończył wydział ekonomii na Uniwersytecie Pensylwanii i w 1978 r. znalazł pracę w firmie maklerskiej Gruntal & Co. w Nowym Jorku. Legenda głosi, że już pierwszego dnia zarobił dla firmy 8 tys. dol. Przez następnych sześć lat generował co najmniej 100 tys. dziennie. Jako zaledwie 28-latek zarządzał własną grupą maklerską w obrębie spółki, w 1992 r. zdecydował się na działanie solo. Otworzył SAC, wykładając na stół 25 mln dol. własnych oszczędności.
Firma Cohena pojawiła się na rynku w najlepszym z możliwych momentów. Po latach stagnacji gospodarka się rozkręcała, nadciągał internetowy boom. Nowe firmy z Krzemowej Doliny szturmowały giełdę całymi zastępami. Cohen wiedział, że sama odwaga, by podejmować ryzyko, już nie wystarczy. By być lepszym od innych, należało znaleźć nowe metody gry. Cohen zaczął więc praktykować coś, czego nikt inny przed nim nie robił. Po pierwsze, by odwrócić uwagę innych maklerów od własnych intencji i zmaksymalizować profit, rutynowo dokonywał transakcji zmyłkowych (ang. head fake transactions). Po drugie, gdy jego firma zaczęła się liczyć na rynku i pojawił się trend, że wartość papierów spadała po tym, jak SAC się ich pozbył, Cohen zaczął świadomie manipulować rynkiem. Wyprzedawał duże ilości papierów tylko po to, żeby pozbyli się ich również inni, a gdy na skutek masowej wyprzedaży cena papierów spadała, Cohen skupował je z powrotem po bardziej atrakcyjnej cenie.
W efekcie Cohen gwarantował klientom kolosalne zyski z inwestycji dochodzące nawet do 40 proc. W zamian wymagał jednak zgody na własne warunki. Chociaż standardowa prowizja pobierana przez fundusze hedgingowe wynosi 20 proc. od zysków plus 1 proc. opłat administracyjnych, SAC inkasował 50 proc. Dobrzy maklerzy w jego firmie bez trudu zarabiali nawet po 2 mln dol. rocznie. Nic dziwnego, że etat w SAC był prawdziwym marzeniem ambitnych finansistów. Do tego stopnia, że Cohen mógł zatrudniać tylko tych, którzy podpisali z nim specjalny cyrograf: zgodę na warunki pracy opisane w tomie grubości książki telefonicznej. Pracownicy Cohena nosili we wtajemniczonych kręgach przydomek ścigaczy. Jeżeli SAC chciał przeprowadzić transakcję i potrzebował odpowiednich ku temu warunków, delegował zastępy "ścigaczy”, aby osaczali giełdowych analityków i tak długo naciskali na zmianę opinii o wybranej instytucji, aż dopięli swego. Z drugiej strony żadna instytucja z Wall Street nie miała ochoty zadzierać z człowiekiem zdolnym w pojedynkę poruszyć całym sektorem finansowym. "Było świetnie, jeżeli znajdowałeś się po jego stronie. Jeżeli jednak czymś mu się naraziłeś, potrafił błyskawicznie wycofać swój kapitał z twojej firmy i przenieść go gdzie indziej" - tłumaczył w wywiadzie dla "BusinessWeek” w 2003 r. właściciel firmy maklerskiej, który dla własnego bezpieczeństwa wolał pozostać anonimowy.
Jak niezwykła była praca dla Cohena, niech świadczy to, że w zeszłym roku jeden z jego byłych pracowników Andrew Tong oskarżył go o... molestowanie żeńskimi hormonami, czyli namawianie do połykania pigułek hormonalnych, a także zmuszanie do zakładania damskich ubrań. Zdaniem Tonga Cohen chciał go w ten sposób spacyfikować, uczynić bardziej posłusznym i chętnym do wykonywania powierzanych mu zadań. Inna afera dotyczyła maklera Michaela Zimmermana, którym na początku 2003 r. zainteresowała się komisja Securities and Exchange Commission w związku z podejrzeniami o tzw. insider trading. Zimmerman zawierał w swoich raportach poufne informacje przekazywane mu przez żonę Holly Becker, internetowego analityka giełdowego zatrudnionego przez Lehman Brothers. Z kolei Glenn Tatarsky, pracownik SAC w latach 2001 - 2002, wykorzystywał w pracy wiedzę dostarczaną mu przez narzeczoną Kindrę Devaney, analityk w Fulcrum Global Partners. Devaney zajmowała się m.in. korporacją American Outfitters, na akcjach której SAC regularnie zarabiał duże pieniądze. Chociaż żadna z afer nie doczekała się spektakularnego finału w sądzie, utwierdziły one Wall Street w przekonaniu, że rekrutacja odpowiedniej kadry była dla Cohena sprawą równie ważną co same transakcje.
Pierwsze oznaki prawdziwych kłopotów, nie tylko dla Cohena, ale całego sektora funduszy hedgingowych, pojawiły się na horyzoncie w lipcu 2006 r. Kanadyjski gigant ubezpieczeniowy Fairfax Financial Holdings oskarżył wówczas Cohena i 20 innych funduszy hedgingowych o manipulacje akcjami firmy, które doprowadziły do spadku ich wartości o 30 proc. w ciągu roku. Sąd w New Jersey po raz pierwszy w historii Wall Street otrzymał do wglądu dokumenty ilustrujące w szczegółach, jak "hedgingowi książęta” tworzą optymalne warunki do operacji kupna oraz krótkiej sprzedaży. Zdaniem adwokatów Fairfaxa nie zabrakło dowodów na nic: od opłacania podstawionych analityków przez aktywność maklerów sprzedających masowo akcje, by sprawić wrażenie, że firma jest w tarapatach, po aranżowanie kosztownych rozpraw sądowych, aby drenowały korporacyjne budżety. Sprawa toczy się w sądzie do dzisiaj. Demaskacja kryminalnych poczynań Wall Street, którą oglądamy podczas ostatniego kryzysu, pozwala jednak wierzyć, że sędziowie w końcu przestaną ociągać się z wyrokiem.
Myliłby się jednak ten, kto widziałby w Cohenie tylko zimnego bankiera zainteresowanego pomnażaniem pieniędzy. Ci, którzy mieli okazję poznać go osobiście, powtarzają, że w życiu prywatnym jest czułym mężem, opiekuńczym ojcem i ma duszę filantropa. A nawet że - co tylko przydaje mu uroku - w codziennych kontaktach do złudzenia przypomina gapowatego i roztargnionego George’a Constanzę ze słynnego sitcomu "Seinfeld”. Obecną żonę Aleksandrę Cohen znalazł za pośrednictwem agencji matrymonialnej. Wspólnie wychowują siedmioro dzieci. Przy jego ogrodzonej czterometrowym murem willi w ekskluzywnym miasteczku Greenwich w stanie Connecticut znajduje się kryty basen oraz boisko do gry w koszykówkę. Jak bowiem zwierzył się reporterom "WSJ” - lubi aktywnie spędzać czas z rodziną.
Świat rozciągający się poza Wall Street być może w ogóle nie usłyszałby o Cohenie, gdyby nie jego datki na dobroczynność i ambicje kolekcjonerskie. W 2002 r. Cohen przekazał 15 mln dol. Fundacji Robin Hooda walczącej z biedą w Nowym Jorku. Fundacja została założona przez dwóch innych właścicieli funduszy hedgingowych - Paula Tudora Jonesa II i Stanleya Druckenmillera. Do regularnych benificjentów Cohena należą organizacje wspierające ofiary zamachów 11 września oraz Fundacja Michaela J. Foxa sponsorująca badania nad nowymi metodami leczenia choroby Parkinsona. Cohen ufundował również klinikę przy nowojorskim szpitalu Greenwich, w której mogą leczyć się osoby nieubezpieczone.
Cohen jest przy tym szczodrym mecenasem sztuki współczesnej. Od 2000 r. wydał na nią ok. 700 mln dol. W 2003 r. dziennik "New York Times” donosił, że Cohen corocznie zostawia na aukcjach nawet 20 proc. swego dochodu. Magazyn "Art News” umieszcza go w pierwszej dziesiątce najhojniejszych nabywców dzieł sztuki, a magazyn "Forbes” na szczycie listy miliarderów najbardziej aktywnych na kolekcjonerskim rynku. W muzeum, w które powoli przekształca część swojego domu, znajdują się liczne dzieła Picassa i Warhola oraz jego ulubionych artystów: Damiena Hirsta i Jacksona Pollocka. Za dzieło abstrakcjonisty Willema de Kooninga "Kobieta III” zapłacił w listopadzie 2006 r. 137,5 mln dol.
Eliza Sarnacka Mahoney.Dziennik
2008-10-11, ostatnia aktualizacja 2008-10-11 01:28
Nie wiadomo, ile Steven Cohen stracił na krachu Wall Street. "Wszystko zależy od tego, jaka część jego fortuny związana była z SAC. Możemy podejrzewać, że niemała, bo wiadomo np., że większość kapitału w obrębie subfunduszu Sigma to były własne pieniądze Cohena" - wyjaśnia DZIENNIKOWI Daniel Ackerberg, ekonomista z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles. "Byłbym jednak ostrożny w dywagacjach na temat strat poniesionych przez Cohena i innych podobnych do niego rambo, którzy ustawiali Wall Street. To m.in. w ich kierunku popłyną rządowe pieniądze zatwierdzone przez Kongres na wykup złych długów" - dodaje Ackerberg.
Czy zatem książę Wall Street, który tak rozregulował rynek, że niemal go unicestwił, w końcu poniesie konsekwencje własnej pazerności?
agency "Free Gucci"